Marienburg.pl
Nasze Miasto, Nasza Pasja...

Okolica - Oberlandzka "Route 66"

Ewingi - Nie 05 Kwi, 2009 00:01
Temat postu: Oberlandzka "Route 66"
Oberland (Pogórze albo Prusy Górne) kojarzony jest głównie z przecinającym go w kierunku południowo-północnym kanałem Elbląskim. Krainę tę przemierzają także nieliczne zachowane jeszcze linie kolejowe. Od najdawniejszych czasów, a przede wszystkim współcześnie, najważniejsze dla rozwoju cywilizacyjnego i gospodarczego, pozostają jednak drogi, które w przypadku naszej krainy są tutaj wyjątkowo liczne.

Amerykanie mają Route 66, kultową drogą łączącą wschód Stanów Zjednoczonych z Zachodnim Wybrzeżem. Trasa przez swe powstanie stała się nitką komunikacyjną rozwijającą gospodarkę miejscowości znajdujących się przy niej. Była też ona inspiracją dla wielu twórców. Straciła ona już swoje dawne znaczenie, ze względu na rozwój sieci nowoczesnych autostrad, ale pozostał jej tytuł „Matki Dróg” w Ameryce.
Również Pogórze ma od pradawnych czasów, wyjątkowy lądowy szlak komunikacyjny, przecinający je z zachodu na wschód. Wyznacza go brama elbląska-zalewska, którą tworzy od północy jez. Druzno, a od południa jez. Ewingi z Jeziorakiem. Są to wrota do krainy pruskiej nie tylko z Zachodu, ale też, jak w starożytności, z Południa (szlak bursztynowy). O wpływach Południa Europy, w tej części Polski, świadczą nie tylko „pomosty” bągarckie, zbudowane dla pokonania przez podążających szlakiem bursztynowym doliny rzeki Dzierzgonii, czy Truso, osada kupców nad jez. Druzno, ale też liczne skarby starożytnego Rzymu czy późniejsze arabskie znajdowane w tej okolicy.
Przemarsze wojsk z Zachodu na Wschód i w przeciwnym kierunku, boleśnie odczuwane przez tutejszych mieszkańców były na porządku dziennym, w ostatnich 700 latach. W czasach pokojowych trakt biegnący na odcinku z Dzierzgonia, Przezmarka przez Zalewo, Morąg i Miłakowo, długości ok. 55 km, pełnił rolę typowego szlaku komunikacyjnego. Jego rola nabrała znaczenia z chwilą powstania powiatu morąskiego. Ta jednostka administracyjna utworzona ostatecznie w 1818r. z dwóch różnych krain historycznych (zachodnia część – pomezańska, z terenów byłego komturstwa dzierzgońskiego, a potem starostwa przezmarckiego, wschodnia – pogezańska, z terenów byłego komturstwa elbląskiego, a potem starostw morąskiego i miłakowskiego), potrzebowała dogodnego łącznika drogowego. Jednak sieć utwardzonych dróg rosła w Prusach Wschodnich powoli, a to głównie z powodu wysokich kosztów związanych z budową. Do budowy pierwszej szosy wschodniopruskiej, murowanej, o trwałej nawierzchni, przystąpił rząd w roku 1818. Był to gościniec prowadzący z Królewca do Elbląga. Przedłużony z Elbląga do Malborka i dalej na zachód jako szosa "berlińska", a na wschód z Królewca przez Wystruć i Gąbin do leżących na granicy litewskiej Ejtkun, stworzył on główną oś całego systemu drogowego Prus Wschodnich.
Budowa pierwszej szosy w powiecie morąskim rozpoczęła się dopiero 1854 r. Wtedy właśnie dokonano pomiarów i wytyczono trasę pod drogę Morąg-Małdyty-Zalewo. Dotychczas był to trakt wyboisty i przez to bardzo uciążliwy. Odcinek z Małdyt do Zalewa wytyczył rządowy geometra V. Baczko. Budowę jego rozpoczęto w roku 1857, a dwa lata później, wiosną 1859 r. szosa została oddana do użytku. Koszt budowy 1 mili tej drogi wyniósł 30 000 talarów. Pieniądze pochodziły w równych częściach od państwa, władz prowincji jak i powiatu. W latach 1865-1868 ukończono dalszy odcinek tej drogi, do Morąga. Gościniec ten miał za zadanie poprawić gospodarcze położenia mieszkańców powiatu morąskiego. W tym też celu zaplanowano też powstawanie następnych odcinków dróg. Między innymi wspomniany już geometra V. Baczko rozpoczął w 1857 r. wytyczanie trasy z Miłakowa w kierunku granicy z powiatem pasłęckim, a inny rządowy geometra Kopka - w tym samym roku – z Zalewa do wsi Gisiel, na granicy z pow. pasłęckim. Po długiej przerwie, dopiero w latach 1901-1903 zbudowano szosę z Zalewa, przez Przezmark do Starego Dzierzgonia. Zatem dopiero na początku XX wieku ukształtowała się ostatecznie obecnie istniejąca droga Stary Dzierzgoń-Zalewo-Morag-Miłakowo. Przed 1945r. nosiła ona nr 126 (określana była jako międzymiastowa, albo też droga Rzeszy) i miała następujący przebieg (w zależności od źródeł):

-Królewiec- Pieniężno-Miłakowo-Morąg-Zalewo-Nowe nad Wisłą;
-Królewiec-Pieniężno-Miłakowo-Morag-Zalewo-Susz-Kwidzyn;
-Kreuzingen (miejscowość w pow. Elchniederung, b. rejencja gąbińska, obecnie Большаково)-
Labiawa-Królewiec-Pieniężno-Miłakowo-Morąg-Zalewo-Stary Dzierzgoń.

Odcinek oberlandzki (Miłakowo-Morag-Zalewo-Stary Dzierzgoń) stanowił zatem część szlaku komunikacyjnego łączącego pruską Litwę, Sambię i Królewiec z dolną Wisłą. Współcześnie, w ramach sieci połączeń drogowych, fragment przedwojennej Drogi nr 126 pozostał w b. pow. morąskim jako droga wojewódzka nr 519 biegnąca ze Starego Dzierzgonia przez Zalewo i Małdyty do Morąga.

Tyle wstępu historyczno-geograficznego. Warto byłoby przedstawić wspólnymi siłami, sukcesywnie fakty historyczne, wydarzenia i ciekawostki związane z naszą oberlandzką Route 66. Nie zakładajmy zachowania chronologii, czy jednolitej formy przedstawienia informacji. Zapraszam Forumowiczów do współpracy, w szczególności z miejscowości położnych przy tej trasie.
Może to brzmi to jak slogan, ale jest niezaprzeczalne, że w efekcie różnych podziałów, a przede wszystkim administracyjnych, po ostatniej reformie samorządowej, oberlandzka Route 66 nadal nas łączy!

Propozycja i zapowiedź niektórych wątków:

-Armia Jagiełły w drodze na Malbork w 1410r.
-Polski starosta z Przezmarka Kikołł, zabezpiecza przejazd pruskiego orszaku królewskiego w 1736r.
-Pochód wojsk francuskich z leż zimowych po zwycięstwo frydlandzkie.
-Góra Napoleona pod Małdytami.
-Pierwsze wykonanie Mazurka Dąbrowskiego na Ziemi Zalewskiej.
-Cierpienia ludności w 1807r. w relacji por. Moritza, adiutanta 3 dywizji saskiej Polenza, walczącej u boku Francuzów.
-Przygody kurierów napoleońskich między Zalewem a Morągiem w 1807r.
-Ewakuacja królewieckich skarbów w 1945r.
-Jak to w ubiegłym wieku podróżowało się pomiędzy Zalewem a Morągiem.
-Droga wojewódzka nr 519.
-Nie dopuśćmy do wycięcia przydrożnych drzew przy szosie Zalewo-Morąg!

mazur222 - Nie 05 Kwi, 2009 02:01

Zdjęcie bardzo współczesne bo z roku około 1965 ale przedstawiające krzyżówkę w Małdytach jeszcze "po staremu". Bliżej było wtedy do Gańska. Od p. Włodka Lipki z Morąga.
mazur222 - Nie 05 Kwi, 2009 12:38

If you ever plan to motor west
Travel my way, the highway that's the best.
Get your kicks on Route 66!

Oglądałem szereg razy na tutejszej public TV fim dokumentalny poświącony legendarnej drodze.
Rzeczy się zmieniają i tak trasa na długo została zapomiana przez Boga i ludzi ale ostatnio wraca we wspomieniach, filmach, zdjęciach i książkach.
Polecam świetnie opracowano stronę miłośników dawnej Route 66: http://www.historic66.com/
Strona może być z pewnością inspiracją.
Autorowi pomysłu na naszą 66 życzę powodzenia. Pomysł bardzo ciekawy i pewnie się zbierze sporo materiału
związanego z samą drogą, wydarzeniami, ludźmi i miejscami.

mazur222 - Nie 05 Kwi, 2009 13:31

Ah, skoro już tu jestem.
Ktoś przysłał mi fotki starych pałaców i dworów pewnie z którejś z olsztyńskich gazet. Może jakieś wydanie okolicznościowe? Tak czy owak był tam i ten obrazek:

Ewingi - Nie 05 Kwi, 2009 23:49

Mazur 222, dzięki za wsparcie!
Rycina pałacu małdyckiego w pełnej krasie, znajduje się po sąsiedzku, w dziale Pałace i dworki: http://www.marienburg.pl/viewtopic.php?t=5932 . Też opis z Dunckera i inne ujęcia nie istniejącego już obiektu.

mazur222 - Pon 06 Kwi, 2009 03:18

Teraz to widzę. Przeoczyłem wcześniej i wstawiłem ale to żadna krzywda. Strona http://www.zlb.de/digital...SammlungDuncker wygląda na super. Nie znam, niestety, niemieckiego.
Przeglądałem dzisiaj inną stronę a właściwie to katalog. Było tam kilkaset zamków i pałaców.
Jak zrozumiałem to Duncker był wydawcą?
Nieważne zresztą. Pomysł jest dobry i jak tylko coś mi wpadnie w ręce to wkleje (ale tym razem sprawdzę czy tego już nie ma).

marti - Pon 06 Kwi, 2009 10:53
Temat postu: Re: Oberlandzka "Route 66"
Ewingi napisał/a:
...-Góra Napoleona pod Małdytami. ...


Czy wiadomo coś jeszcze o tej Górze Napoleona ??? W Małdytach brak jest charakterystycznych wzniesiń . Wnioskuję że to gdzieś między jeziorami Sambród a Dudzkie?

mazur222 - Nie 12 Kwi, 2009 19:19

Wsadziłem dzisiaj zdjęcie w temacie " Morąg - ulica Roli Zymierskiego, potem 1-go- Maja". W opisie zdjęcia (skrzyżowanie 3-go Maja i Dąbrowskiego) wspomiałem o przemarszu wosjk radzieckich w sierpniu 1968 roku przez Morąg. Z tego co pamiętam to chyba jechali oni ulicą 3-go Maja i skręcali na Dąbrowskiego w kierunku na Małdyty, Zalewo. Czy oddziały Armii Czerownej, te z jej północnego ugrupowania z rejonu Kaliningradu, które w marszu przez Polskę kierowały się do Czechosłowacji, nie przesuwały się właśnie naszę Oberlandzką 66?
Ewingi - Pią 17 Kwi, 2009 23:58

Niewątpliwie jak zauważa Mazur222 Oberlandzka Route 66 odegrała niechlubną rolę w inwazji wojsk radzieckich na Czechosłowację w 1968r. Warto przypomnieć, że ostateczna decyzja o wprowadzeniu wojsk pięciu państw Układu Warszawskiego na terytorium Czechosłowacji zapadła podczas posiedzenia ścisłego kierownictwa KC KPZR w dniach 15-17 sierpnia 1968 r. W nocy z 20 na 21 sierpnia 1968 r. rozpoczęła się operacja Dunaj – ponad 600.000 żołnierzy radzieckich, polskich, węgierskich i bułgarskich i wschodnioniemieckich wkroczyło do Czechosłowacji. Do Grupy Wojsk „Północ” dowodzonej przez gen. armii Iwana Pawłowskiego (dowódcę operacji „Dunaj”) ze sztabem w Legnicy, wchodziła m.inn. 11. Armia Gwardyjska przerzucona spod Kaliningradu w rejon Drezno-Goerlitz-Bolesławiec.
Latem 1968 r. obserwowałem z Osiedla Kościelnego w Zalewie, kolumny wojsk radzieckich podążających szosą z Zalewa w kierunku Ostródy (Iławy?). Z przemarszem wojsk sowieckich przez Zalewo związana jest tragedia jaka spotkała wówczas rodzinę państwa Waluszków. Mianowicie 21 sierpnia 1968 r. zginął ich osiemnastoletni syn Józef Waluszko, przejechany przez sowiecki pojazd wojskowy. Zdarzenie te miało miejsce na ul. 29 Stycznia, będącej ulicą tranzytową przez miasto dla Oberlandzkiej Route 66. Jedna z pierwszych ofiar i to polskich, inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację pochowana jest na zalewskim cmentarzu. Niestety nic więcej nie mogę powiedzieć o tej tragedii. Józefa Waluszko nie ma na liście ofiar śmiertelnych interwencji państw Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Niewinnej ofierze imperializmu sowieckiego należałoby się więcej uwagi, szczególnie przed kolejną rocznicą brutalnej agresji tłumiącej Praską Wiosnę.

Ewingi - Czw 23 Kwi, 2009 23:51

Napoleon Bonaparte po raz pierwszy znalazł się na Oberlandzkiej Route 66 w lutym 1807r. W trakcie kampanii zimowej, od 18 do 21 lutego nocował na plebanii w Miłakowie. Stąd skierował się do Ostródy, która po bitwie pod Pruska Iławą, miała być punktem zbornym dla francuskich korpusów lewego skrzydła, w przypadku ofensywy Rosjan. Tu też na zamku zakwaterował cesarz, skąd 1 kwietnia przeniósł się do Kamieńca. O pobycie boga wojny i jego burzliwym romansie z Marią Walewską w Kamieńcu można dowiedzieć się pod adresem
http://starydzierzgon.net...ntent&task=view (Sprawozdanie z pobytu cesarza francuskiego Napoleona I w Kamieńcu w 1807 r…, przetłumaczył dr K. Madela) oraz http://www.zapiskizalewsk...h/zapiski5.html (K. Skrodzki, Kamieniec – mazurska stolica Europy w 1807r. ).
Ostatnim dniem pobytu Napoleona w Kamieńcu był 6 czerwca 1807 r. Najpierw wysłano z pałacu do Gdańska bagaże oraz wszystkie zbędne rzeczy. Po południu cesarz wysyła stąd ostatni list, skierowany do marszałka Davouta, w którym poinformował go, że za godzinę będzie już w Zalewie. Według jednych źródeł wyjazd świty cesarskiej nastąpił ok. godz. 18, według innych ok. godz. 20. Orszak cesarski skierował się na Zalewo, odległe w linii prostej od Kamieńca 18 km, starym traktem biegnącym lasami, przez Mortąg i Przezmark, leżący już na naszej Oberlandziej Route 66. Odcinek ten Napoleon przebył kolaską eskortowaną przez cesarską gwardię. Do tego miasteczka przesunęła się główna kwatera cesarska, awangarda podążyła zaś do Morąga.
O. Lettov-Vorbeck podaje, że Bonaparte przybył do Zalewa około godziny dziesiątej wieczorem. Miasteczko nad Ewingami było w tym czasie zatłoczone wojskami francuskimi i sprzymierzonymi, przemieszczającymi się w kierunku pozycji rosyjsko-pruskich. Tej nocy w Zalewie kwaterował też marszałek Murat, z trzema dywizjami kawalerii.
Cesarz zatrzymał się na kwaterze w domu powiatowego poborcy podatkowego Glasera, (cała parcela nr 52 przy północnej pierzei rynku). Zajął pokój na pierwszym piętrze kamienicy.
Następnego dnia rano o mały włos a doszłoby do tragedii. Okna pokoju Napoleona wychodziły naprzeciwko budy nr 122, dobudowanej do ratusza, w której mieszkał egzekutor sądowy Keiluweit. Kiedy rankiem 7 czerwca Napoleon stanął w otwartym oknie swojego pokoju, Keiluweit, ujęty patriotycznym uniesieniem, naładował strzelbę i przyłożył ją do oka, celując w cesarza, chcąc go zabić. Tylko dzięki przytomności umysłu jego żony, która zdołała w ostatnim momencie opuścić jego rękę i w ten sposób udaremnić zabójstwo, Zalewo nie zostało zrównane z ziemią.
Z powodu lekkomyślności zalewskiego mieszczanina, jak to komentuje kronikarz, mogło bowiem w odwecie dojść do całkowitego zniszczenia miasta. Epizod ten został przekazany do wiadomości zalewian przez córkę Keiluweita, zmarłą w 1890 r. Syn Keiluweita, będący emerytowanym podoficerem, posiadał budę nr 122, gdzie trudnił się kramarstwem, jeszcze w 1852 roku, kiedy to spłonął ratusz i przyległe do niego budynki.
Należy do tej historii podejść krytycznie. Czy przypadkiem nie powstała ona na fali nastrojów nacjonalistycznych w obliczu wojny prusko-niemieckiej w 1870 r.? A może już wcześniej, na fali triumfalizmu, z jakim obchodzono w 1963 r. pięćdziesiątą rocznicę wojny wyzwoleńczej? Symptomatyczne jest to, że dotyczy ona rodziny związanej z administracją pruską. Opowieści tego rodzaju jak zalewska, znane są także z innych miejsc pobytu cesarza na ziemiach polskich. Jedna z takich legend dotyczy np. bytności Napoleona w Olsztynie, 3 lutego 1807 r. Otóż, kiedy Francuzi wkraczali do miasta, niejaki Rydzewski miał rzekomo z dachu domu na rynku celować strzelbą w cesarza. Inni mieszczanie, którzy także z dachów przyglądali się wjazdowi Napoleona do Olsztyna, mieli udaremnić zamach w obawie przed straszliwą zemstą Francuzów.
Napoleon przebywał w Zalewie do południa, skąd jeszcze pisze dwa listy. Jeden do marsz. Murata, a drugi, z godziny 11 do marszałka Bernadotte. Wkrótce potem Bonaparte opuszcza miasto zatłoczone przez przemieszczające się wojska francuskie i sprzymierzone.
Następnym etapem cesarskiej podróży było Zajezierze, dokąd miały go zawieźć konie powozowe, które przygotowano wcześniej w Zalewie. Na trasie, pomiędzy dwoma jeziorami (Sambród i Ruda Woda) oczekiwał cesarza szwadron gwardii z przygotowanym koniem jeździeckim. Tutaj Napoleon zaniechał jazdy karetą i przesiadł się na konia. Wzgórze, na którym zdarzenie to miało miejsce (położone obecnie przy wyjeździe z Małdyt, na prawo od obecnej szosy do Morąga), nosiło przed 1945 r., według Artura Semrau, badacza osadnictwa komturii dzierzgońskiej, nazwę Góry Napoleona (Napoleonsberg).

cdn

mazur222 - Sob 25 Kwi, 2009 03:18

Jedno z miejsc wymienionych powyżej gdzie Napoleon był i walczył dzielnie.
Nie znam niemieckiego ale podaje tekst tak jak jest w orginalnym albumie.
Zródło: http://www.zlb.de/digitalesammlungen/

Ewingi - Sob 23 Maj, 2009 16:05

Gajdy (Goyden), mała wioska (obecnie ok. 140 mieszkańców), przez podróżujących Oberlandzką Route 66, pomiędzy Zalewem, a Przezmarkiem mijana jest niezauważalnie. Nie ma tu właściwie zabytków, ani też jeziora, tak licznie występujących w najbliższych okolicach. Na próżno szukać o wsi informacji w sieci, chyba że uruchomi się specjalistyczne wyszukiwarki. Wzmianki na temat jej dziejów można znaleźć jedynie w monografiach regionalnych.
A jednak Gajdy zapisały się na trwale w dziejach chrześcijaństwa światowego. I to dzięki dwóm braciom Stangnowskim pochodzącym z Gorzowa Wielkopolskiego, mieszkającym tutaj, w drugiej połowie XIX w. Jeden z nich Rudolf, miał duże zasługi w krzewieniu i rozwoju baptyzmu w Prusach Wschodnich, drugi, Juliusz, uważany przez swojego młodszego brata oraz jego współwyznawców za odszczepieńca, poczytywał się za Mesjasza i zapowiedział datę końca świata w 1896 r. On też, aktywnie propagujący szeroko swoje poglądy, spowodował rozłam wśród baptystów niemieckich i wyodrębnienie się nowej grupy wyznawców Chrystusa, do której współcześnie przynależą między innymi polscy Adwentyści Dnia Siódmego.

Ukonstytuowanie Gminy Baptystów w Bajdach nastąpiło 7 października 1855 r. W 1863r. członkowie Zboru wybudowali własnym sumptem kaplicę, mogącą pomieścić 300 wiernych. Rudolf Stangnowski, były długoletni wiejski nauczyciel z pobliskich Bądek, w liście opublikowanym w The Missionary Magazine w Ameryce w 1865r., tak podsumował budowę tej świątyni:
Przez dwa lata i częściowo w ciągu ostatniej zimy byliśmy zajęci budową kaplicy w Gajdach…Naszym głównym problemem był niedostatek pieniędzy. Ale pomimo tego zakończyliśmy budowę w 1863r. ... Kiedy budowa kaplicy była na półmetku, rozpoczęliśmy w niej regularnie odprawiać nabożeństwa. Wreszcie, nie bez pewnych konfliktów, dzięki Bogu, udało nam się budowę doprowadzić do końca… Kaplica stoi przy głównej ulicy wioski i widoczna jest w pełni przez przejezdnych. Dzięki swojemu położeniu, przyciąga ich uwagę. Każdy kto ją zobaczy zauważa: ”Kaplica Baptystów jest bardzo pięknym budynkiem. Co za ozdoba wsi!


Kaplica w Gajdach była jedyną w byłym powiecie morąskim świątynią Baptystów. Schodzili się do niej wyznawcy z całej okolicy. Jeszcze w 1931 r. dróżka, którą przychodzili niegdyś Baptyści jerzwałdzcy na nabożeństwo do Gajd, nosiła nazwę Drożyna Baptystów (Baptisten - Gestell). Kaplica przestała funkcjonować w 1920r., kiedy to ostatni wyznawcy tego nurtu protestanckiego wyemigrowali do Ameryki. Wtedy też kaplicę przystosowano do celów mieszkalnych.
P.S.
Jest to zajawka artykułu przygotowywanego na temat Baptystów gajdzkich, którego inspiracją był post od Mazur222

Ciekawostka: w pobliżu lasu i drogi do Witoszewa znajduje się wzniesienie 143 m n.p.m. (Goydener Berge, 1870 r.; Gajdzkie Góry, Leyding 1959 r.). Wojsko zbudowało tu w XIX w. wieżę triangulacyjną i widokową, z której przy dobrej pogodzie widać było Malbork. Stała się ona wkrótce atrakcją turystyczną w skali regionu.

Ewingi - Sob 20 Cze, 2009 22:27

Pierwszego kwietnia 1807r., wraz z przyjazdem Napoleona do Kamieńca (Finckenstein), miejsce to stało się centrum politycznym i ośrodkiem dyspozycyjnym władzy dla połowy ówczesnej Europy. W rezydencji junkra pruskiego, hrabiego Dohna, cesarz znalazł wygody, których pozbawione było pokrzyżackie zamczysko w Ostródzie, gdzie poprzednio zamieszkiwał. W pałacu w Finckenstein, rozlokowała się kwatera główna, mieściły się także, przeniesione z Paryża, niektóre ministerstwa. (zob. Kamieniec – mazurska stolica Europy w 1807r., K. Skrodzkiego pod adresem http://www.zapiskizalewsk...h/zapiski5.html i sprawozdanie hr. Dohna z pobytu Napoleona w Finckenstein, przetłumaczone przez K. Madelę dostępne pod adresem http://starydzierzgon.net...ntent&task=view ). Napoleon i towarzyszący mu urzędnicy i wojskowi, wśród których była też liczna grupa polska, utrzymywała ożywione kontakty korespondencyjne niemal z całą (francuską) Europą. Tę najważniejszą korespondencję, dotycząca spraw wielkiej polityki, czy planów militarnych, powierzono specjalnym posłańcom, wysokiej rangi oficerom. Jeszcze w pierwszych dniach 1807 r. byli to przede wszystkim oficerowie francuscy. Jednak wkrótce misje te przekazano Polakom. A przyczyną tego było następujące zdarzenie: „Napoleon ułożył sobie plan przepuścić wojska rosyjskie pragnące mieć komunikacją z Grudziążem. W tym celu wysłał oficera francuskiego do marszałka ks. Ponte-Corvo [Bernadotte’a], późniejszego króla szwedzkiego, aby tenże posunął się ku Elblągowi. Sam zaś z korpusem marszałka Augereau i 2 korpusem Neya miał cofnąć się ku Wiśle, aby tym sposobem ułatwić Rosjanom komunikacją z Grudziążem, by potem odciąć nieprzyjacielowi odwrót i przez to snadniej go pokonać. Plan ten odkrytym został przez złapanie oficera francuskiego wysłanego z depeszą, który dla oszczędności, a raczej przez chciwość, nie biorąc koni pocztowych, zatrzymywał się po wioskach oczekując za końmi i w trakcie tego przez Prusaków wraz z depeszami w łóżku jeszcze pochwyconym został, kiedy Napoleon najpewniejszy był swojego planu. Rosjanie, korzystając z czasu i wiadomości, uderzyli na korpus marszałka Augereau, który opierając się przez dzień cały, walczył jak lew.” Francuzi musieli stoczyć ciężką bitwę pod Pruską Iławą (koniec stycznia 1807r.), której pierwotnie nie przewidywał bóg wojny w swoich planach. „Po wypadku z oficerem francuskim, który tyle narobił złego, do posyłania z rozkazami Napoleon używał już samych tylko Polaków. I tak jakoś szczęśliwie się przytrafiło, iż ani jeden z naszych nie został złapanym. Za wszelkie tego rodzaju misje płacono bardzo dobrze, gdyż po 20 franków na milę za konie pocztowe. Polacy zaś, nie szukając w tym zysku, używali tylko koni pocztowych, unikając wiosek, jak również zamiast koni pocztowych nie brali koni chłopskich lub obywatelskich bezpłatnie, jak to zwykli byli czynić Francuzi przez chciwość nieprawego zysku, dlatego też częstokroć bywali chwytani przez nieprzyjaciela.”

Jednym z kurierów napoleońskich, z okresu pobytu Napoleona w Kamieńcu, był Augustyn Słubicki, autor cytowanych powyżej słów, należący do przybocznej gwardii honorowej cesarza, w której byli też Polacy. W swoich relacjach z okresu służby przy cesarzu w Kamieńcu, przytacza on 3 historie z podróży kurierskich w których narażony był na niebezpieczeństwo. Jedna z nich dotyczy przygody na trasie z Kamieńca przez Zalewo do Morąga: „Drugi raz takiż sam miałem wypadek, iż o mało co nie zostałem złapanym także z depeszami. Jedynie tylko gorliwością służby i przytomnością umysłu zdołałem ujść niebezpieczeństwa. Będąc posłanym do księcia Ponte-Corvo miałem od tegoż odebrać listy, a następnie udać się do marszałka Neya. Otrzymawszy depeszą samym wieczorem, udałem się w drogą na wozie do Maryngu [Morąga], odległego trzy mile drogi. Ujechawszy znaczny kawał, spostrzegłem w oddali ognisko placówki. Korzystając z otaczającej dokoła ciemności, podsunąłem się bliżej i przy blasku ognia rozpoznałem posterunek wroga — byli to kozacy. Ratowałem się wtedy ucieczką i dwie mile drogi piechotą rejterowałem do obozu księcia Ponte-Corvo. Uwiadomiwszy w obozie o powyższym zdarzeniu, w dalszą podróż wyjechałem inną zupełnie drogą.

Pomimo stacjonowania w Oberlandzie, na leżach zimowych wielu oddziałów francuskich i wojsk sprzymierzonych, zdarzały się przypadki akcji wojsk rosyjskich i pruskich na tym terenie. Np. pewnego ranka w lasach nad Jeziorakiem, pojawiła się grupa 50 huzarów pruskich. Przez zaufanego chłopa - przewodnika Prusacy doprowadzeni zostali w pobliże jez. Gaudy nad którym leży Kamieniec. Mieszkający w okolicy leśniczy do którego zamachowcy zwrócili się o radę, w jaki sposób dokonać wypadu do kwatery cesarskiej, przekonał ich jednak o niemożliwości porwania Bonapartego ze względu na silną i czujną obstawę pałacu. Była to jedna z licznych i nieudanych prób zamachu na Korsykanina. Dlatego też całkiem możliwe było natknięcie się Słubickiego na kozaków, na Oberlandzkiej Route 66, w czasie jego kurierskiej służby wiosną 1807r. przy cesarzu.

Cytaty pochodzą z: Dał nam przykład Bonaparte. Wspomnienia i relacje żołnierzy polskich 1796-1815, T. 1, Kraków 1984.

P.S.
Bardzo sugestywnie i obszernie, przedstawiona została też podróż kurierska płk Łączyńskiego, brata Marii Walewskiej, w towarzystwie mazurskiego chłopa, podążającego do Kamieńca, Oberlandzką Route 66, na trasie z Morąga do Zalewa, w powieści Wacława Gąsiorowskiego Pani Walewska. Fragmenty następnym razem.

SŁUBICKI Augustyn Józef Ludwik h. Prus I (1781-1833) generał brygady WP, uczestnik wojen napoleońskich, radca Izby Obrachunkowej, poseł na sejmy Król. Pol., senator-kasztelan.
W 1812 r. po klęsce Napoleona w wyprawie na Moskwę, otrzymał nominację na marszałka pospolitego ruszenia w departamencie bydgoskim i tymczasowy stopień generała brygady. Niebawem dołączył do armii cesarza i uzyskał zatwierdzenie stopni generalskiego. W 1813 r. zasłużył się w bitwach pod Lutzen, Budziszynem, Lipskiem i Hanau. Za ostatnia dostał Legię Honorową. Będąc dziedzicem znacznej fortuny (2 miasta, wiele wsi i folwarków, lasy) dał się poznać jako wzorowy gospodarz i jeden z pionierów pracy organicznej na Kujawach. Ze względu na cechy charakteru, poglądy polityczne i ekonomiczne oraz osobiste sukcesy gospodarcze, nie był człowiekiem lubianym. Wrogów miał zarówno sejmie, jak i gronie własnych sąsiadów. Przez któregoś z nich został zabity pałacu lubranieckim w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Więcej: http://www.rychwiccy.eu/index_pliki/Page818.htm

mazur222 - Nie 21 Cze, 2009 15:58

Ewingi jak zwykle nie zawodzi.
Jak tak dalej pójdzie to będziesz niedługo "zmuszony" do opublikowania ... książki pt "Oberlandzka "Route 66"

Ewingi - Nie 21 Cze, 2009 21:52

Mazur222, nie prowokuj mnie! Chyba, że to żart. Już raz zachęciłeś mnie do napisania artykułu, co zabrało mi potem sporo czasu. Za karę Ci go wyślę, do sprawdzenia tłumaczeń z angielskiego. Ale - „Oberlandzka Route 66” może być nośnym hasłem w promocji regionu, a może nawet produktem turystycznym? Szczególnie na niepogodę, jak teraz. Pozdrawiam wszystkich Oberlanderów.
mazur222 - Pon 22 Cze, 2009 14:03

Nie ma sprawy. przyślij materiał. Moja żona i tak mnie rozwodzi bo zająłem się tłumaczeniem materiałów dot. rodziny von Thadden. Będzie taniej, tylko jeden rozwód
Ewingi - Wto 23 Cze, 2009 23:41

Sorry Mazur222! Poradziłem sobie i nie będę stwarzać Ci nowych problemów A propos żon. Co prawda poniższe zdanie dot. rozłamowej działalności wśród baptystów gajdzkich, ale w końcówce przywołana jest małżonka:
“Some were turned away by him from the way of life, and are now like the pillar of salt which was once Lots’wife.” Niemiecki idiom w angielskim wydaniu (oczywiście XIXw.).

Ewingi - Sro 24 Cze, 2009 21:18

Poniżej sfabularyzowana relacja z podróży Oberlandzką Route 66, niespodziewanie mianowanego płk Pawła Łączyńskiego, wiosną 1807r. Dziwił się, że doznał takiego zaszczytu, nie wiedząc jeszcze o romansie siostry Marii Walewskiej, z Napoleonem. Łączyński wyruszył, z Pomorza do cesarza, z raportem od gen. Henryka Dąbrowskiego mówiącym o kraju wyniszczonym wojną. Fragment pochodzi z powieści Wacława Gąsiorowskiego, Pani Walewska, napisanej w 1904r. Śródtytuły oraz wytłuszczenie nazw miejscowych - Ewingi.

„Ciężką miał podróż nowo mianowany pułkownik sztabu cesarskiego. Ciężką, bo kobyła, wyniszczona mocno, ustawała mu, tak że zsiadać musiał i milami prawie ciągnąć ją za sobą, bo dnie krótkie niewoliły do długich postojów, a zbrojne gromady włóczęgów nie pozwalały myśleć o puszczaniu się w drogę nocą. Co gorsze, na postojach ledwie że nie na wagę złota mógł Łączyński wyprosić dla siebie łyżkę najnikczemniejszej strawy, a dla kobyły garść słomy wydrzeć z poszycia chaty. Na domiar po razy kilka musiał uchodzić przed napastnikami, którzy, choć sami często francuskie uniformy nosili, ani myśleli zważać na pułkownikowskie epolety Łączyńskiego, a raczej tym większą zdradzali ochotę do grabieży, spodziewając się nie lada łupu.
Z tych przyczyn Łączyński już w Malborgu odpiął epolety i między mantelzaki w furaższnury je wcisnął.

W Miłakowie żywego ducha nie było

Gdy na koniec na trzeci dzień podróży, około południa, ujrzał Łączyński rysującą się w dali gromadę domostw Liebstadtu [Miłakowa], odetchnął lżej i poweselał…
W Liebstadcie atoli spotkał Łączyńskiego zawód, bo krom batalionu piechoty, wypoczywającej na legowisku niedawnym głównej kwatery, żywego ducha w całym miasteczku nie było.
Łączyński opowiedział się do dowódcy batalionu, a wytłumaczywszy się łamaną francuszczyzną, skąd i z czym przybywał, został przezeń powiadomiony o wyciągnięciu głównej kwatery do Ostródu.
Pułkownik bez namysłu chciał ruszać dalej, lecz uprzejmy Francuz zatrzymał go przemocą niemal, ugościł obficie, a dopiero gdy Łączyński i kobyła jego dobrze się pokrzepili, na rozstanie się zgodził…
Zastanowiła nieco Łączyńskiego ta wyszukana grzeczność Francuza…

Karczmarz w Morągu poleca przewodnika do Zalewa

Mrok już zapadał, gdy Łączyński wyjeżdżał z Liebstadtu. Lecz pułkownikowi ani w głowie było dnia czekać. Drogę miał jak strzelił na Morąg i Miłomłyn do samego Ostródu, a i konia dobrze podkarmionego, i raptem osiem mil z niewielkim okładem. Nadto bliskość głównej kwatery zapewniała spokój w drodze tym więcej, że jak Francuz w Liebstadcie zapewniał, już od Gudstadtu [Dobrego Miasta] począwszy, ciągną się leża zimowe wielkiej armii, a żandarmeria polowa aż do Elbląga samego patroluje.
Jakoż do Morągu dojechał Łączyński jednym tchem prawie, a stamtąd, po krótkim wypoczynku, przynająwszy sobie na postoju przewodnika, już stępa ku Saalfeld [Zalewu] wyciągnął.
Przewodnik, wielki barczysty chłop w baraniej czapie na oczy nasuniętej, czegoś się mocno pułkownikowi nie podobał. Lecz wyboru nie było, a o odbywaniu dalszej podróży samemu myśleć nie mógł, ile że śnieg szerokimi płatami jął pokrywać czarne koleje gościńca i drogę przed nie znającym okolicy białymi całunami osłaniać…
Karczmarz w Morągu powiedział pułkownikowi, że ma pod ręką człeka, który za pół talarka pruskiego gotów aż do Saalfeldu go przeprowadzić. Łączyński zgodził się bez wahania i ledwie że z przewodnikiem swoim oko w oko się spotkał, gdy konia dosiadał.
Przewodnik z miejsca naprzód się wysunął i tak zamaszyście, że kobyła pułkownika musiała iść żwawego stępa, aby za chłopem nadążyć.


Mazurski przewodnik

Godzinę blisko wlókł się Łączyński za przewodnikiem wśród głuszy nocnej i śniegiem zaścielonej równi, podziwiając w duchu sprawność, z jaką przewodnik gramolił się z zasp, a daremnie szukając okazji zagadania. Przewodnik na chwilę nie ustawał, parł naprzód, potykał się, upadał, a mimo to ani razu nie dał kobyle zrównać się z sobą. Wreszcie snadź siły go opadły, bo przystanął raptownie, na kosturze się wsparł i rękawem kożucha czoło spocone jął ocierać.
Łączyński najechał na przewodnika. Chłop czapkę poprawił i mruknął pod nosem:
— Za tyła śtreki [drogi] licho talar sztymuje!
— Zobaczymy, może będzie i cały, jak się sprawisz.
— A może i dziesięć?
— Jakże to?
— Nijak — bąknął chłop i ruszył naprzód.
Łączyński nacisnął kobyłę, nie chcąc przerywać nawiązanej rozmowy.
— Wyście skąd?
— Od Jansborku [Pisz].
— Polak?
Chłop dźwignął ramionami.
— Od Jansborku, co je nade Spirdingiem. Przy Pisku…
— To chyba na Mazurach? — dodał po chwili, a nie doczekawszy się odpowiedzi, zagadnął wprost: — A z Morągu do Saalfeldu, ile mil naprawdę?
— Niby z Morugi do Zelwałdu?
— U was każda wieś ma dwie nazwy.
— Niech ma!
— Więc ile mil?
— Francuz nie zajdzie.
— Nie lubicie Francuzów? Chłop zębami zgrzytnął.
— Morowego nie ma na psiarstwo!
— Także wam dokuczyli?
— Dokuczyli! Chałupę mi obsiedli, łyżki żuru nie zostawili, gadzinę wyszlachtowali, zmajdrowali obejście, że koła w płocie nie masz! Węborek cały nie ostał! A bo mnie tylko, cały becyrk na dziady poszedł!
— Wojna.
— My se tak pedamy — bąknął chłop i roześmiał się dziko.
— A wojna minie, to dla wszystkich nas lepsze nastaną czasy.
— Jak cię nie zeżre!...
— Może wy do Francuzów? Co?
Łączyński na to zapytanie, wymówione z jakimś złowrogim warknięciem, spojrzał niepewnie ku barczystej postaci chłopa i odrzekł wymijająco.
— Toć widzisz przecież, żem swojak!
— Ta może, chocia mi się zdało! Bo i po co wam do Zelwałdu? Francuzów tam jak mrowia! A i sam Naparty pod Miłomłynem wachtuje....

Hans z nad jeziorka

Chłop przystanął, rozejrzał się po przepastnej, białej równi i ozwał się po namyśle:
— Od tej wierzbiny zrychtujemy się na prawo. Trza winklować!
— Przecież droga do Saalfeldu jak kamieniem rzucił! Chłop zęby wyszczerzył.
— Pewnie, tylko że teraz idziemy nie jak wam potrza.
— Zbłądziliście może?
— Gdzie zaś. W zajeździe tylko pedali, żeście Francuz, tedy was chciałem do Hansa, na jeziorko, wycyganić.
— Do jakiego Hansa?
— Ano bo tam wszystkich Francuzów prowadzamy. Sklep jest tęgi. Bez łeb kijem, a potem już sam skiśnie, psiawiara!
Łączyńskiego dreszcz przeszedł.
— Mordujecie?
— Kto by się zaś męczył! Sami się mordują! Co z nimi robić? Amtowy pięć talarków obiecał za każdego Francuza od Napartego! I bez obiecanki samemu pożywić się można, i własnej krzywdy choć trochę odebrać.
— Lecz niech wykryją, powieszą bez pardonu!
— Niech sobie. Wieszają i tak.
Łączyńskiemu ręka drgnęła. Bezwiednie prawie za pazuchę sięgnął i za ukryty pistolet ujął, lecz równocześnie przyszło mu na myśl, że na tym pustkowiu wpaść jeno może w ręce gorszych rabusiów. Zdarł więc nieco konia w tył, aby przewodnika mieć przed sobą i oka zeń nie spuszczać…
Chłop tymczasem nie zauważył alteracji pułkownika i rozgadał się na dobre.
— Kogo nie chcieć, powieszą. Niby to dobrym słowem pytają, a czy nie szły regimenty, ile śtreki do Dzierżwałdu, a ile do Kuczborka, a potem na wierzbinę! Obaczysz szpicę taką, to zbieraj nogi, bo się stryka dogadasz! Tfy! Będzie temu dwa dni, jechał ci jeden francuski jegier od Bransberku [Braniewa] był, chocia i po ludzku śprechował. Ale już ci przestał! Sam chciał, żeby go prowadzić.
— Cóżeście mu uczynili?
— Nic. Hans go sobie wziął, a mnie, aby torbę oddał. Niewiele znalazłem. Tynfów pięć po złotku rachować i cztery dydki po trojaku, razem talara nie było. Ale co papierzysków, cała torba! Hans czytał i nic nie wyspekulował, francuskie pisanie. Tedy w Zelwałdzie myślę winkielszrejberowi pokazać — niech obaczy, może się amtowemu zda.
— Macie je ze sobą?
Chłop uderzył się po kożuchu.
— Co nie mam mieć! A możeście wy znający? Bo winkiel-szrejber to szacher. Memu kumowi za papiery, co sam Naparty sztukował, dwa półzłotki dał, a amtowemu za pięć talarków odprzedał.
— A gdzież wasz amtowy?
— Wszędzie gdzie potrza, tam się najdzie. Francuzy dokazują, a amtowi siedzą sobie i swoje robią. Prawo każe amtowego słuchać...

Papiery zamordowanego kuriera

Pułkownik, już nie słuchając prawie wynurzeń chłopa, przemyśliwał nad tym, jakby odeń wydostać papiery, których posiadaniem się chwalił. Bo że je chłop miał, o tym pułkownik nie wątpił, bo raz po raz dochodziły słuchy o zaginieniu kurierów i ordynansów, a sztab odebrał coś ze trzy napomnienia, by na gońców co dzielniejszych a sprawniejszych ludzi wybierał, a nawet gońcom zalecał zgoła ukrywanie się. Jużci zapewnienie chłopa, że papiery miały zawierać pismo króla Fryderyka do Napoleona, było samo przez się nieprawdopodobne, niemniej, bez wątpienia, papiery musiały być nie lada wagi, jeżeli umyślny je wiózł wysłaniec, a nie szły razem z pociągiem wojskowym. Siak czy owak papiery sztabu francuskiego nie powinny były dostać się w ręce Prusaków. W każdej innej okoliczności Łączyński nie zawahałby się strzelić w łeb takiemu przewodnikowi, tu jednak był sam na jego łasce i niełasce, bardziej bowiem niż chłopa musiał strzec się zabłądzenia. Rozsądek nakazywał czekać okazji i pozoru nie dawać.
Przewodnik znał drogę wybornie. Kluczył, wymijał rysujące się bezkształtnie kontury chat, po dwakroć wskazał ze śmiechem Łączyńskiemu na śniegiem przyprószone a stężałe na mrozie ciała wisielców, raz rzucił się gwałtownie w bok ku zaroślom i tym zniewoliwszy pułkownika do długiego postoju, zapewnił go w końcu, że dojrzał z dala oddział kawalerii francuskiej. Tą wiadomością tak się ucieszył Łączyński, że aż podejrzenie chłopa obudził.
— A wy co myślicie w Zelwałdzie?
— Mam sprawę.
— A z kim? Tam z naszych nikogo pewnie?
— Ja też do familii na Kurpie.
— Na Kurpie? Hm. Kto was wie. Dacie sobie radę w Zelwałdzie, przychwycą do śprechowania — nacierał przewodnik.
Łączyński, przyciśnięty do muru, skleił na poczekaniu opowieść, że sam z niewoli od Francuzów ucieka, lecz ich mowę zna, więc dogada się i w pole wyprowadzi każdego. Bodaj ich zaraz naszli, to byle on pozoru nie dawał, to ich nic złego nie spotka.
Chłop potrząsnął niedowierzająco głową.
— Pedasz, wasan, bo ich nie znasz. Wasza skóra nie moja, tylko do Zelwałdu sami se wjedziecie.
— A wy co?
— Ja tam pójdę, gdzie mi trza — odparł chłop i umilkł. Łączyński się stropił. Wiadomość, że chłop chce mu umknąć, zanim w Zelwałdzie mógłby napotkać jakiś oddział francuski, nie pozwalała spodziewać się odebrania mu papierów. Wprawdzie był na to krótki sposób: miast talara pistolet wyciągnąć i trupem położyć chłopa, lecz pułkownika skrupuły zdjęły. Rabuś to był, wróg śmiertelny, gorszy od otwartego nieprzyjaciela, ale zawsze swojak…


Patrol francuski na wachcie pod Zalewem


Gdy pułkownik tak się głowił nad wynalezieniem sposobu zawładnięcia papierami, chłop przystanął raptownie i ręką na dal wskazał.
— Widzicie ten zagajnik, za nim Zelwałd prosto.
— Z godzinę drogi?
— Może i lepiej, tylko...
— Tylko co?
Kto ich wie, psiawiarów, może się tam i czają! Francuzi myślicie? — dodał Łączyński, ledwie kryjąc ukontentowanie.
— Pewnie. A jeżeli nie Francuzy, to także niesporo — zanim wyśprechujesz, mogą zadławić.
— Jakże więc?
— Nic aby, wasan, jakby przyszło, niech z konia i za mną, w bok! A za zagajnikiem to i tak was puszczę. Sami traficie. Niebo się cknie na brzask, chmurzyska już posiniały. Widzi mi się. Kiedy siedzą w Zelwałdzie, rychtyk wachtują w zagajniku, żeby kozak nie zajrzał im po omacku. A patrzcie no od się! Furgony! Furgony! Wlecze się ich co niemiara!
Łączyński spojrzał w stronę wskazaną przez chłopa, gdy w tej samej chwili padł w dali strzał karabinowy, na który odpowiedziało natychmiast kilkanaście innych.
— Utarczka się zaczyna!
Chłop przystanął, przeczekał chwilę, a gdy strzały się nie powtarzały, mruknął szyderczo:
— Pukają dla postrachu! Trza wziąć mocniej k'sobie! Byle wasan z konia zdążył albo lepiej od razu zsiąść, piechtą przykrzej, lecz bezpieczniej.
— Zostanę jeszcze, chyba że wypadnie.
— Wola wasza. Ale mój talarek, teraz kto wie! Potem was nie znajdę.
Łączyński sięgnął pod płaszcz, do kieszeni i rzucił pieniądz chłopu, ten złapał go w powietrzu.
— Wasan po ludzku, to i ja po ludzku. Trza śmigać do zagajnika. Konia pilnujcie, bo oparzeliska.
Przewodnik wprost na zaspę skręcił, zakotłował się w śniegu i jął pomykać polem tak zręcznie, że pułkownik ledwie mógł mu dotrzymać na potykającej się o bruzdy i przegony kobyle.
Pod zagajnikiem chłop zwolnił chodu i do konia znów się przybliżył.
— Aby przez ten zagajnik przeprowadzę. Kusy, a nie zmiarkowalibyście śtreki, bo się kręci jak opętany! A potem już sami jedźcie i spekulujcie, bo jak ze mną, to na piechtę i gdzie się da.
Łączyński w milczeniu przyjął tę zapowiedź, sam nie wiedząc, jakby lepiej było, bo jeżeli w Zelwałdzie ma być na łasce maruderów, to bezpieczniej z chłopem, a jeżeli Francuzi go zajmą, to szkoda konia, a bardziej papierów.

Pod eskortą

W zagajniku głusza powitała pułkownika.
— Pusto — szepnął Łączyński.
— Kto go wie — odrzekł chłop i jął nadsłuchiwać, wreszcie ruszył po namyśle naprzód, rozchylając przed koniem zarośla. Naraz o kilkanaście kroków przed chłopem zarysował się cień człowieka. Chłop skulił się, przytrzymał konia za uzdę i przestrzegł cicho:
— Są! Z konia i za mną!
Pułkownik chciał spełnić rozkaz i już pochylił się do zsiadania, gdy wtem z tyłu rozległo się gromkie a znane Łączyńskiemu zawołanie:
— Qui vive [Kto tam]!?
— W nogi! — bąknął chłop. — W kocioł nas biorą! Łączyński chwycił go za ramię.
— Właź na siodło! Żywo! Umkniemy! Moja głowa! Właź! Chłop, silnie trzymany przez pułkownika, stracił rezon.
— Qui vive! — rozległo się powtórne zapytanie groźniejsze.
— Les amis [Przyjaciele] — odpowiedział Łączyński.
— Nous allons voir! Ne bougez pas [Zaraz zobaczymy, nie ruszajcie się]! — rozkazał surowo ten sam głos.
— Puszczajcie! — mruczał chłop.
— Głupiś! Dam sobie radę!
Chłop zaparł się, aby ujść z uchwytu Łączyńskiego, lecz było za późno. Sześciu ludzi otoczyło go, sześciu innych dopadło pułkownika.
— Wy skąd, dokąd! — zaczął badać po francusku niecierpliwie jeden z cieniów.
— Pułkownik sztabu jego cesarskiej mości!
— Co, jak?!
— Prowadźcie mnie do dowódcy oddziału! Wszak żandarmeria polowa?
— Tak! Ale bo pan pułkownik daruje. Noc. Eskortować musimy.
— Tego właśnie chcę. Ale i proszę, abyście mego towarzysza mieli na oku, bo gotów umknąć.
Prowadzący patrol na to niespodziewane zakończenie wzruszył ramionami.
Ani tamten, ani ten. Bez hasła na kordonie nie ma oficera, choćby pan był marszałkiem, pójdziesz pod konwojem, jak i tamten! Proszę z konia!
Łączyński bez namysłu zsiadł z konia i stanął obok chłopa między żołnierzami.
Ruszono natychmiast…
— Oddaj mi te papiery! Prędzej, póki jesteśmy w zagajniku!
— Toć wasana wtedy...
— Dawaj, prędzej! — nalegał pułkownik. — Mój kłopot! Umiem z nimi!
Chłop wzdragał się rozumiejąc, iż towarzysz niechybnie stryk zakłada sobie na szyję, lecz w końcu ustąpił, dobył spod kożucha zwój papierów i wsunął go nieznacznie do ręki Łączyńskiego…

Na kwaterze u gen. Herve w Zalewie

Pułkownik nadto był tak zadowolony z pomyślnego dlań obrotu wyprawy i ze spotkania z patrolem, który go do Saalfeldu wiódł i dał mu sposobność odebrania chłopu papierów, że nawet do przesadzonej służbistości oficera urazy nie żywił.
Po godzinie męczącej drogi konwój zatrzymał się przy pierwszej warcie obozującego tu regimentu strzelców, oddał więźniów, a sam cofnął się ku zagajnikowi. Więźniów otoczył nowy konwój, przeprowadził przez obóz i oddał z kolei warcie następnej. Podróż taka była nużąca, bo oddawanie i przyjmowanie więźniów miało aryngę raportów i komend, co zajmowało wiele czasu, tak że już się na dobre rozwidniło, gdy Łączyński z przewodnikiem znaleźli się w Saalfeldzie. Tu atoli po krótkich indagacjach, które wobec nałożonych przez imć pana Pawła epoletów miały raczej charakter prezentacji i wojskowych honorów, pułkownik został wezwany do kwaterującego w Saalfeldzie szefa sztabu trzeciego korpusu armii, generała Herve.
Łączyński nie bez pomieszania przestępował próg generalskiej kwatery takiego potentata w armii, jak Herve, szefa sztabu Davouta, lecz uprzejme, koleżeńskie prawie powitanie generała rozproszyło onieśmielenie…”

PS

W Zalewie pułkownik dał chłopu przepustkę oraz drugi talar na drogę. Przejęte od Mazura dokumenty, w dwuznacznym świetle stawiały Napoleona wobec sprawy polskiej. Szczęście pułkownika prysnęło, kiedy spotkał w Ostródzie służącego Walewskich, od którego dowiedział się, że jego siostra przebywa razem z Napoleonem. Spotkanie rodzeństwa w Kamieńcu odbyło się w atmosferze pretensji pułkownika i tłumaczeń Marysieńki. Łączyński zerwał pułkownikowskie epolety i kazał oddać je cesarzowi. Parę godzin później pułkownik usiłował popełnić samobójstwo, strzelając sobie w głowę.

PS 2
Oczywiście powyższy fragment powieści i zakończenie w post scriptum są fikcją literacką. Walewska miała 2 braci. Ale żaden z nich nie próbował samobójstwa na wieść o związku siostry z cesarzem i żaden nie został wynagrodzony raptownym awansem. Płk Łączyński mianowany oficerem sztabu marsz. Berthier, osobiście odwiózł siostrę do kwatery cesarskiej w Finkenstein (Kamieńcu). Niemniej uderza skrupulatne dbanie przez autora powieści o zachowanie realiów geograficznych historycznych.

mazur222 - Nie 28 Cze, 2009 23:36

Mówiąc o kurierach. Pewnie wielu z was interesujących się epoką napoleońską zna osobę sir Roberta Wilsona.
Ambasador czyli i szpieg, który w kampani roku 1807 wędrował ze sztabem generała Benigsena .
W swojej książce pisze on o kurierach francuskich:
In Bernadotte's baggage, takeu at Mohrungeu, were found curious proofs of the arrangement for stage effect and false intelligence, made by all the officers of the French army, from the Emperor downwards. Au order was there found, giving the most minute directions for the reception of Napoleon at Warsaw, with all the stations and crossings where ' Vive I'Empereur!' was to be shouted; and official despatches of all the actions of the campaign in which Bernadotte had been engaged, for publication, and private despatches giving the facts as they really occurred, for the Emperor's secret perusal. These papers are still in the possession of General Benningsen's family."— WILSON'S Polish Campaign, 8i5—Note.

“W bagażu Bernadotte zagarniętym w Morągu znaleziono dziwaczne dowody rozporządzeń dla (osiągniecia) efektów teatralnych i fałszywe informacje sporządzone przez oficerów armii francuskiej, zaczynając od Napoleona i niżej.
Znaleziono tam pewien rozkaz dający bardzo dokładną instrukcję na okoliczność wydania przyjęcia dla Napoleona w Warszawie z zaznaczonymi miejscami gdzie (gdy Napoleon będzie przechodził) “Vive l Empereu” miało być wykszyknięte. oraz oficjalne rozkazy dzienne dla wszystkich akcji kampanii, w których Bernardotte brał udział, wszystkie rozkazy te oficjalne i te prywatne dla Napoleona prywatnej korespondencji.
Te papiery są ciągle w posiadaniu rodziny generała Beningsena”

Moje tłumaczenie jest może kulawe ale Wilson napisał też jakoś to dziwnie.
Jest to wzięte z książki Wilsona „Polska Kampania", nota nr 815

To wszystko umieściłem jakiś czas temu w jednam z wątków na" Sercu Mazur".
Chodziło o to, że kurierzy mieli przy sobie "fałszyfki"
Sir Robert Wilson przybył z Królewca przez Pasłęk do Morąga tuż po bitwie. W liście do swego szefa opisał on bitwę raczej ogólnie i bardzie korzystniej dla Rosjan.
Są też dzienniki pisane przez niego w czasie kampanii 1807.
Niektóre pisane z trasy oberlandzej 66. Trzeba przetłumaczyć i umieścić - to pewne.

mazur222 - Pon 29 Cze, 2009 13:16

Zapomniałem wkleić portret generała sir Roberta Wilsona, który podążał "Oberlandzą 66"" w roku 1807.
Ewingi - Sob 14 Lis, 2009 23:37

Zdjęcia Oberlandziej "Route 66" z odcinka pomiędzy Wilanowem, a Dobrocinem Andreasa Erhardta i Susanne Meier z firmy Komunikacji Wizualnej z Dortmundu. W swoich zbiorach posiadają ok. 3 000 urzekających zdjęć z b. Prus Wschodnich i Zachodnich z których kilkaset udostępnionych jest pod adresem http://www.andisusi.de/ar...album=4&page=25 . Są oni autorami albumów i kalendarzy z fotografiami w/w terenów.
Ewingi - Nie 29 Lis, 2009 01:20

Tajemniczy konwój z płk Seebachem w 1736r.

17 lipca 1736r. z traktu berlińsko-królewieckiego pojawiła się nagle w Przemarku tajemnicza grupa pięciu jeźdźców i podążyła już dalej Oberlandzką Route 66 w kierunku Zalewa. Nie zatrzymując się nigdzie, podróżni skręcili za Bramą Morąską w Zalewie w prawo i w pośpiechu podążyli dalej do Miłomłyna. Tu zapewne zatrzymali się na nocleg.
Główną osobą tej grupy był tajemniczy płk Seebach, w towarzystwie adiutanta Stenflychta (faktycznie w stopniu generała). Pułkownik był w mundurze pruskiego pułku Buddenbrock, stacjonującego w Kwidzynie. Ponadto parze tej towarzyszyło jeszcze 3 innych jeźdźców. Nikt z mieszkańców mijanych miejscowości, widząc ich na trakcie, nie przypuszczał, jak ważna osobistość podążała w tym konwoju. Podróż ta bowiem, ze względu na bezpieczeństwo rzekomego pułkownika, utrzymywana była przez władze pruskie w jak największej tajemnicy. Zagadkowym podróżnym, jadącym pod przybranym nazwiskiem, któremu, oprócz adiutanta, towarzyszyli także ze strony pruskiej niższej rangi oficer, kawalerzysta i urzędnik, był król polski Stanisław Leszczyński!
Z jakich powodów polski król znalazł się w naszych okolicach i dlaczego musiano przedsięwziąć takie środki bezpieczeństwa? Leszczyński, po ucieczce z oblężonego przez wojska carskie Gdańska, gdzie schronił się przed nimi (car chciał, po jego schwytaniu obsadzić na tronie polskim Augusta III), udał się w drogę pełną przygód i niebezpieczeństw do Kwidzyna (dotarł tu 3 lipca). Dwa dni później burmistrz tego miasta odwiózł króla do Prabut, bardziej oddalonych od granicy z Polską. Leszczyński czekał tutaj kilka dni na odpowiedź króla pruskiego o udzielenie mu azylu i na ochronę wojskową do dalszej podróży (zamierzał udać się docelowo do Królewca). Rozważano czy jechać do miasta nad Pregołą najkrótszą drogą, to jest przez Warmię. Pomysłu zaniechano, bowiem na Warmii pojawiły się już wojska carskie, ponadto biskup warmiński Krzysztof Szembek był nieprzychylny polskiemu monarsze. Wybrano więc bezpieczniejszą drogę, ale dalszą. Z Miłomłyna Leszczyński podążył przez Nidzicę, Szczytno do Pisza, gdzie znalazł się 20 lipca. Po drodze zatrzymywano się tylko w miejscowościach, w których znajdowały się pruskie garnizony. Zamek w Piszu był co prawda odpowiednio przygotowany na tak ważną wizytę, ale blisko polskiej granicy co mogła narazić króla na porwanie przez Rosjan. Dlatego też, pod przybraniem polskiego starosty, pojechał Leszczyński dalej na północ, do Węgorzewa. Tutaj nad bezpieczeństwem polskiego króla miał czuwać 150 osobowy oddział wojska. Tymczasem, gdy tylko Rosjanie zorientowali się, że Leszczyński uciekł z Gdańska do Prus Książęcych, wysłali do ich granic za Leszczyńskim oddział pościgowy a dalej agentów. Raportowali oni potem, że król jest dobrze strzeżony. Rosjanie musieli zrezygnować z jego porwania. Następnym miejscem pobytu polskiego monarchy był Królewiec (przybył tu 8 sierpnia), gdzie spotkał się z królem pruskim Fryderykiem Wilhelmem I.
Ale to już inna historia, związana także z Oberlandzką Route 66 (patrz zapowiedzi tematów)…

Anrep - Pon 30 Lis, 2009 20:36

Bardzo ciekawe :ok: Szkoda tylko, że ten nasz król był trzeciego sortu, ale za to "podwójny". :flag:
Ewingi - Pon 30 Lis, 2009 23:23

Anrepp, dzięki! Obiecuje dwóch królów (ojca i syna) i to takich, którzy odcisnęli swe piętno w dziejach Europy. Na dodatek przejeżdżali też przez Morąg! A po to, aby między innymi spotkać się z tym Leszczyńskim!
Hagedorn - Wto 01 Gru, 2009 09:59

Anrep napisał/a:
Szkoda tylko, że ten nasz król był trzeciego sortu

to nie tyle wina samego króla co całego kraju (trochę w stylu "jaki kram taki pan"), który jak doskonale widać z opisu ucieczki Leszczyńskiego w owym czasie był już praktycznie tylko i wyłącznie rosyjskim protektoratem...

Ewingi - Nie 06 Gru, 2009 14:32

W zał. obraz D. Chodowieckiego przedstawiający ucieczkę Stanisława Leszczyńskiego z oblężonego przez Rosjan Gdańska. Nastąpiło to potajemnie nocą z 27/28 czerwca 1736r. Król ubrany był w strój wieśniaka.
Kolekcjonerem dzieł Chodowieckiego, gdańskiego rysownika, grafika i malarza był August Dorgerloh, wspominany już na Forumowisku dziedzic Gubławek, malowniczo położonych nad Jeziorakiem, http://www.marienburg.pl/...ight=gub%B3awki

Ewingi - Nie 14 Lut, 2010 23:32

Oberlandzka Route 66 była na przestrzeni wieków świadkiem przemarszów wielu armii. Jednym z pierwszych, odnotowanych w źródłach do dziejów Polski, przez kronikarza Jana Długosza, był pochód wojsk jagiełłowych, po wiktorii grunwaldzkiej na stolicę państwa krzyżackiego, Malbork, dokładnie siedemset lat temu.
Wojska polsko-litewskie opuściły tereny pobojowiska grunwaldzkiego 17 lipca maszerując w stronę Malborka, oddalonego w linii prostej o 93 km. Jednak dowództwo polsko-litewskie straciło inicjatywę. Królewska armia, która podczas marszu pod Grunwald potrafiła pokonać kilkadziesiąt kilometrów dziennie, pod mury Malborka zmierzała bardzo powoli. Nadmierna przezorność zaczynała być czynnikiem rozstrzygającym. Ta przezorność sprawiła, że armia polsko-litewska szła po bitwie na Malbork nie krótszą drogą przez Ostródę-Zalewo-Dzierzgoń (około 97 km), ale znacznie dłuższą, gdyż przez Olsztynek-Morąg-Dzierzgoń (127 km w linii prostej). Przedłużało to drogę o 30 km, czyli co najmniej o 1 dzień marszu. Decyzja ta mogła być spowodowana też przesadnym trzymaniem się przez dowództwo polskie przyjętego jeszcze przed bitwą planu zakładającego obejście źródeł Drwęcy. Może też celowo zboczono w kierunku posiadłości biskupa warmińskiego, aby zachęcić go do szybkiego złożenia hołdu królowi polskiemu.
W pierwszym dniu marszu, to jest 17 lipca, armia polsko-litewska zajęła bez trudu Olsztynek. W piątek 18 lipca armia królewska maszerowała w kierunku Morąga. Nocleg armii królewskiej wypadł tego dnia prawdopodobnie na wschód od jez. Szeląg, milę przed Morągiem. Następnego dnia wojska polsko-litewskie przybyły do „zamku i miasteczka Morąga, które lubo... wielce było warowne, wszelako bez zwłoki poddało się królowi”. Jagiełło powierzył zamek wraz z miastem Jędrzejowi z Brochocic.
Należy dodać, iż oddziały polsko-litewskie szły nie jedną długą kolumną, lecz szerokim wachlarzem, toteż zajmowały też dalej położone miejscowości. Armia ta musiała iść wszystkimi możliwymi drogami a zapewne, gdy się dało również polami i łąkami. Nie mogła posuwać się ona jedną drogą, ponieważ takie ustawienie wraz z taborami spowodowałoby utworzenie kolumny długości około 100 km.
W niedzielę 20 lipca część wojsk podążyła spod Morąga drogą na Pasłęk, przez Chojnik w kierunku wsi Sambród. Z drogi pod Sambrodem król wezwał Elbląg, żeby się poddał i złożył przysięgę wierności. Pozostałe siły pociągnęły na zachód w kierunku Zalewa. Tego dnia król stanął na nocleg „powyżej wsi i jeziora Czołpie w pobliżu zamku Preussmarkt” (Chodzi tu o wieś Czulpę–niem. Zölp, położoną półtora km, na wschód od przesmyku między jeziorami Sambród i Ruda Woda). Wynikałoby z tego, że orszak królewski odłączył się od sił omijających z północy jez. Sambród i skierował się wzdłuż wschodniego brzegu tego jeziora na południe w kierunku osady młyńskiej Czulpa, położonej na skrzyżowaniu dróg Pasłęk-Ostróda i Morąg-Zalewo-Dierzgoń (5 km w linii prostej). Należy zaznaczyć, że położenie wsi i jez. Czołpie (chodziło zapewne o jezioro w pobliżu którego leżał młyn, gdyż zbiornika wodnego o takiej nazwie w okolicy nie ma) podane przez Długosza „w pobliżu zamku Preussmarkt” nie musiało być równoznaczne z geograficzną bliskością obu tych miejscowości (chociaż faktycznie odległość w linii prostej pomiędzy tymi dwoma punktami wynosi 17 km). Dzieło Długosza (Dziejów Polskich ksiąg dwanaście) powstało kilkadziesiąt lat po opisywanych wydarzeniach. Najwłaściwsze było więc dla autora skojarzenie miejsca noclegu króla z ważnym wówczas ośrodkiem administracji krzyżackiej, z którym związana będzie dość tajemnicza historia objęcia zamku Przezmark (jak wówczas mniemano pełnego skarbów) przez starostę Mroczka.
Marsz na Malbork przez Sambród, wśród łąk i pół umożliwiał przemieszczenie większej ilości wojsk niż bezpośrednią, częściowo śródleśną drogą z Morąga do Czulpy (tu znajdowało się wąskie gardło między jeziorami Sambród i Ruda Woda). Również większe możliwości przemarszu dużej liczby ludzi z taborami dalej w kierunku zachodnim dawała droga z Sambrodu niż Czulpy. Jak już wspomniano, armia polsko-litewska maszerowała wszystkimi możliwymi drogami, część wojsk podążała więc w kierunku Dzierzgonia omijając jez. Sambród od północy, a część od południa przez wąskie przejście w zabagnionym przesmyku pomiędzy jeziorami. O ile Jagiełło rozbił obóz pomiędzy jez. Sambród i Ruda Woda, musiał dalej podążać w kierunku Dzierzgonia i Starego Dolna przez Zalewo, a więc traktem pokrywającym się z Oberlandzką Route 66. Należy też uwzględnić fakt, że w owych czasach gościniec Morąg-Zalewo-Dzierzgoń był ważnym szlakiem komunikacyjnym w państwie zakonnym. Orszak królewski mógł wybrać tę drogę, najwygodniejszą i gwarantującą najszybszą możliwość przemieszczenia się dowództwa. Innej, bezpośredniej drogi z Morąga do Dzierzgonia w ówczesnych czasach nie było.
Opanowanie i powierzenie zamku Przezmark Mroczkowi z Łopuchowa (Mroczek herbu Leszczyc, mieszkał we wsi Mroczki na terenie obecnej gminy Kałuszyn, Mazowsze. Uczestniczył on w bitwie pod Grunwaldem w 1410 r. Był zaufanym króla Jagiełły) tak opisuje Długosz:
„...przybyło do króla [„powyżej wsi i jeziora Czołpie, w pobliżu zamku Preussmarkt”] wielu krzyżaków zostawionych do obrony rzeczonego zamku Prussmorga, którzy z pokorą oddawszy cześć królowi, poddali zamek jego władzy. Król puścił go zaraz w dzierżawę Mroczkowi z Łopuchowa, rycerzowi wielkopolskiemu, herbu Łaski. Ale ponieważ wieść niosła, że w tym zamku przechowywano wielkie skarby i klejnoty, król dla wprowadzenia Mroczka do zamku i spisania wszystkich w nim znajdujących się bogactw posłał wraz do Prusmorga Jana Sochę pisarza swego, herbu Nałęcz. Ten gdy po wprowadzeniu rzeczonego Mroczka i spisaniu rzeczy powracał, w drodze, czy to od swoich czy od nieprzyjaciół, z całą drużyną zamordowany został. Padały wielkie podejrzenia na pomienionego rycerza Mroczka, że on to morderstwo nastroił, ażeby król ze spisów Sochy nie dowiedział się, jakie w zamku Prusmorskim były skarby i dostatki. Kiedy potem król oblegał Marienburg [Malbork], bracia i krewni zabitego Jana Sochy wnieśli przeciw Mroczkowi skargę o zabójstwo; złożono sąd w tej sprawie, ale Mroczek przysięgą rycerską uwolnił się od zarzutu”.Stanisław Kuczyński, autor monografii tej wojny, tak podsumował postawę załogi zamku przezmarckiego: „W sercach braci krzyżackich musiał gościć istotnie ogromny lęk, skoro nie próbowali nawet bronić zamku Przezmark i zawartych w nim bogactw”. Poddanie bez walki Przezmarku, a następnego dnia i Dzierzgonia było niedobrym przykładem dla innych załóg, co zostało później podkreślone przez niemiecką historiografię.
Zapewne w piwnicach zamkowych w Przezmarku zmagazynowane były zapasy bezpośrednio przed wybuchem wojny. Wszakże obie strony intensywnie przygotowywały się do tej kampanii, a odpowiednie zabezpieczenie w prowiant i narzędzia walki było koniecznością. Również z racji położenia warowni przezmarckiej, w ramach zabezpieczenia części kosztowności zakonnych na czas konfliktu, mogły tu być umieszczone klejnoty zakonne.
Napad i morderstwo Jana Sochy i jego drużyny mogło mieć miejsce w dniach 22-25 lipca. Inwentaryzacja majątku w zamczysku musiała odbyć się niezwłocznie po jego objęciu przez Mroczka. Nie mogła trwać dłużej niż dzień, co najwyżej dwa. Nie było na to czasu, a zapewne też i konieczności dłuższej pracy. Sytuacja wojenna obligowała do pośpiechu. Wielce prawdopodobne jest, że powyższy napad miał miejsce niedaleko Przezmarka. Powracający w szeregi orszaku królewskiego Socha po wykonaniu zadania skierował się z pewnością na stary krzyżacki szlak kurierski z Przezmarka przez Dzierzgoń na Malbork, do którego podążały wojska polsko-litewskie (król opuścił Dzierzgoń 24 lipca). Ogólna sytuacja sprzyjała temu, aby bez świadków pozbyć się wysłanników królewskich. Jednocześnie, szybko, bo w ciągu paru nocnych godzin, można było powrócić konno z powrotem do zamku.
Podejrzenie Mroczka o podstępne zamordowanie Sochy mogło być uzasadnione, biorąc pod uwagę jego późniejsze zachowanie. Osoba ta pojawia się na stronach kroniki Długosza pod rokiem 1412 i to w nie najlepszym kontekście. Król Jagiełło usunął wtedy przemocą z biskupstwa krakowskiego niespełna rozumu i podobno obłąkanego biskupa Piotra Wysza, złączonego właśnie z nim pokrewieństwem. Jagiełło za zezwoleniem papieskim przeniósł go na biskupstwo poznańskie, a stamtąd biskup Wojciech Jastrzębiec przeszedł na miejsce Wysza. Mroczek nie mogąc strawić zniewagi krewnego, zaczął szukać sposobnej pory, by zabić Jastrzębca. Okazja taka miała się zdarzyć w związku z wyznaczonym zjazdem w Gnieźnie, na jesień Zesłania Ducha św., na który miał też przybyć nowo powołany biskup krakowski. Długosz, zanotował, że „rzeczony Mroczek postanowił i zaklął się przysięgą, że z pięciuset zbrojnymi ludźmi napadnie go w gospodzie i zamorduje. Gdy jednak Wojciech Jastrzębiec na ten zjazd nie przybył, zbrodnia zamierzona nie przyszła do skutku".

W piątym dniu marszu, 21 lipca, armia królewska zatrzymała się koło Starego Dolna nad Dzierzgonią, na południe od jez. Druzno, 22 lipca zdobyto stolice komturii Dzierzgoń. W Dzierzgoniu król bawił jeszcze w środę 22 lipca. Powodem dłuższego zatrzymania się króla w tym mieście były zapewne pertraktacje z wysłańcami miast krzyżackich, a pewnie i biskupami. Przerwę w marszu wykorzystano na wypoczynek. Część armii królewskiej zatrzymała się również w okolicach Zalewa. W czwartek 24 lipca Jagiełło ruszył z wojskiem dalej.
Następny postój nastąpił w pół drogi między Malborkiem a Dzierzgoniem koło wsi Stary Targ. Do Malborka wojska polsko-litewsko-ruskie przybyły dopiero 25 lipca, w piątek. Następnego dnia przedsięwzięto pierwszy szturm na miasto.
Przebycie drogi Grunwald – Malbork zajęło wojskom królewskim 8 dni, co daje około 16 km dziennie jako przeciętną szybkość marszu. Tymczasem przed bitwą grunwaldzką wojska polsko-litewskie pokonywały dziennie średnio 42km. Ten brak pośpiechu można wytłumaczyć tym, że wojska królewskie wyszły z obozu pod Grunwaldem już jeden dzień po bitwie, a więc wcześniej niż to było początkowo zapowiedziane. Stąd też w trakcie marszu odpoczywano, leczono się i doprowadzano do porządku. Drugim powodem wolnego posuwania się armii musiało być zajmowanie po drodze zamków krzyżackich i pustoszenie kraju, co spowalniało pochód i wprowadzało rozluźnienie porządku, tym bardziej, ze wojsko nie obawiało się już armii wielkiego mistrza. Nic nie usprawiedliwiało dowództwa polsko-litewskiego, że nie wysłało chociażby części jazdy, która szybciej od reszty wojska stanęłaby pod zamkiem malborskim i w dużej mierze utrudniłaby v. Plauen ściągnięcie dodatkowych sił i zapasów żywności do stolicy .
Wkrótce cały zachodni obszar ziem zakonnych aż do Pasłęki i jeszcze dalej był poddany Polakom.

Należy jeszcze dodać, iż Jagiełło na czele swojej armii, cztery lata później znowu pojawił się na Oberlandzkiej Route 66. Mianowicie 7 września 1414r, udał się król z Elbląga w kierunku Dzierzgonia. Tu nie zastał nikogo, Krzyżacy bowiem już wcześniej pouciekali. Zastosowali tutaj podobnie jak na terenie Warmii i Prus Dolnych taktykę opuszczonych miejscowości. Jagiełło obchodził tutaj święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Nazajutrz, to jest 9 września, wojska królewskie spaliły całkowicie miasto i poszły dalej. Według relacji Johanna v. Posilge, gdy król przybył pod zamek Przezmark, zastał tu „zimną gospodę”, wszystko było bowiem spalone. Mogło to być spowodowane stosowaną przez Krzyżaków taktyką albo też efektem działania straży przedniej, która jako pierwsza, zasadnicza część kolumny marszowej wyprzedzała pozostałe siły i tabory nawet o kilka dni marszu. Tworzyli ją Tatarzy oraz oddziały lekkiej jazdy polskiej i litewskiej.
Jagiełło nie stanął w Przezmarku obozem, ale ruszył do biskupstwa pomezańskiego. Zapewne w tym czasie oddziały lekkiej jazdy rozbiegły się w promieniu kilkunastu kilometrów, grabiąc i paląc wszystko, co napotkały po drodze. Wtedy też z pewnością okolice Zalewa i inne miejscowości na Oberlandzkiej Route 66 stały się terenem działania oddziałów królewskich. Najskuteczniejszymi metodami wojennymi były w tych czasach uznawane wojna na wyniszczenie i strategia spalonej ziemi.

Pamiątką po tamtych wydarzeniach jest wiekowy dąb w Jarnołtowie, który nosi nazwę „Dąb Jagiełły”, na cześć króla polskiego.

Więcej na ten temat K. Skrodzki, Dzieje Ziemi Zalewskiej. 1305-2005, Zalewo 2005, s.180-187.

Ewingi - Nie 18 Kwi, 2010 23:36

Zatrzymanie Prymasa Tysiąclecia w Morągu

W październiku 1956r. Prymas Polski Kardynał Stefan Wyszyński powrócił do służby Kościołowi, Bogu i Ojczyźnie jako wolny człowiek. Zainicjował w całym kraju Wielką Nowennę przed Jubileuszem Tysiąclecia Chrztu Polski. W 1958r. gościł również na Warmii i Mazurach. Ks. Józef Kącki w swoich wspomnieniach z podróży Prymasa Tysiąclecia obejmującej wizytację Olsztyna, Gietrzwałdu, Elbląga i Ełku, wspomina, że Prymas był spragniony kontaktu z ludźmi i bardzo go cieszyły wszelkie przejawy życzliwości i miłości braterskiej. Na trasie wierni tłumnie witali Kardynała. Bliskie spotkania powodowały nieprzewidziane opóźnienia. Ks. Kącki, przewodnik Prymasa po naszych terenach, pamięta związane z tym wydarzenie, które miało miejsce w Morągu, leżącym na Oberlandzkiej Route 66. " W Morągu zatrzymała nas milicja, bo przekroczyliśmy dozwoloną prędkość. Chcieliśmy nadrobić już dwugodzinne opóźnienie. Wyjaśniłem, że eskortuję Kardynała Wyszyńskiego i spieszymy się, by nadrobić stracony czas. Zaskoczyło mnie, że milicjant nie tylko nas nie ukarał mandatem, ale życzył nam szczęśliwej i bezpiecznej drogi".

[Opracowano na podstawie artykułu Moniki Rogińskiej, Z Kardynałem Wyszyńskim po Warmii i Mazurach, Martyria, nr 6/2008]

PS.
W Morągu znajduje się ul. Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Ma tutaj siedzibę Parafia rzymsko-katolicka p.w. Trójcy Przenajświętszej.

Ewingi - Pon 09 Sie, 2010 23:18

Będąc w tym roku w Oberlandzie spotkałem się z opinią iż szosa z Zalewa do Morąga, ze względu na ilość tragicznych wypadków drogowych, nosi nazwę Drogi Śmierci. Z pewnością statystyka wypadków na niej jest niepokojąca, tak jak niechlubne miejsce Polski w ilości śmiertelnych wypadków drogowych, przypadających na jednego mieszkańca, w Europie. Z oficjalnych statystyk polskiej policji wiadomo, że najwięcej osób w naszym kraju ginie na drogach województwa warmińsko-mazurskiego. Jakie są tego przyczyny? Niektórzy uważają, że winę za tę ponurą statystykę ponoszą przydrożne drzewa, w przypadku naszego regionu, zwłaszcza aleje drzewne. Trochę jeździłem w czasie mego ostatniego tutaj pobytu Oberlandzką Route 66. Również w nocy i przy deszczowej pogodzie. Trzeba zawsze dostosować prędkość do warunków pogodowych, natężenia ruchu, ukształtowania drogi itd. Szosa 519 jest typową oberlandzką drogą, porośniętą drzewami, obfitującą w liczne zakręty i biegnącą przez urozmaicony pod względem wysokości teren (Oberland to przecież po polsku Pogórze). Dlatego też trzeba jeździć nią uważnie, tym bardziej, że natężenie ruchu na niej, zwłaszcza ciężkich pojazdów samochodowych jest niesamowite. Zaskoczyło to mnie właśnie, ostatnio.
Na początku sierpnia miał miejsce tragiczny w skutkach wypadek drogowy na odcinku Zalewo-Barty. Kierujący fordem mondeo 21 – letni młodzieniec stracił panowanie nad pojazdem i uderzył w przydrożne drzewo. Zginęły dwie osoby, a dwie następne odtransportowane zostały w stanie ciężkim do szpitala. Akcja, niestety już usuwająca skutki wypadku, w której udział brało 5 zastępów straży pożarnej, trwała prawie 4 godziny (wypadek miał miejsce o godz. 18.40).
Zdjęcia wykonane przez policję, zwłaszcza licznika, wskazują na przyczynę tej tragedii. Z prędkością 190 km/godz., przy dobrym stanie technicznym pojazdu (ten z wypadku miał przebieg prawie 284 tys. km) można tylko jeździć na najlepszych w Europie, niemieckich autostradach. Brawura, głupota przez lekceważenie zasad bezpiecznej jazdy, a nie sama droga, były przyczyną śmierci dwóch osób.

Linka - Wto 10 Sie, 2010 10:36

Zawsze jednak znajdą się zwolennicy wycinania drzew, które "wchodzą" na jezdnię kierowcom. Nikt nie widzi własnej głupoty, niestety...
mazur222 - Pon 06 Wrz, 2010 23:10

Oberlandzka 66 !
Gdy przylatujemy do Kraju to jakaś poczciwa dusza poświęca swój dzień na dowiezienie nas z Morąga do Warszawy samochodem.
Jedziemy więc sobie główną trasą aż do Małdyty i następnie skręcamy w Oberlandzką 66.
Mam głęboki szacunek do kierowców w Polsce. Zawsze też zdumiewa mnie i zatrważa jednocześnie nonaszalacja ich jazdy po tych arcykrętych i arcywąskich drogach mazurskich. Trzymam się więc kurczowo czego tylko można się trzymać w samochodzie. Dobrze, że trasa jest krótka.
Mówiąc o ciężkich pojazdach na drogach w Polsce to kto, do choroby, odpuścił kolejowe przewozy towarowe???
Nie wybudowano jeszcze dobrych dróg ale przestano inwestować w przewozy kolejowe.
Coś tu panie nie tak. Czyżby "olej" już rządził?
Poniżej drogowskaz na Oberlandzkiej 66. Do Zalewa 24

mazur222 - Pon 06 Wrz, 2010 23:46

Zapomniałem dodać, że na fotce widać płot, za którym leżał któregoś dnia sierpnia 1968 roku kompletnie piany żołnierz Armii Czerwonej. Jak jeszcze był trzeźwy to kierował on ruchem kolumny woskowej przejeżdżającej przez Morąg Oberlandzką 66.
Przyjaźń Polsko-Radziecka była w tamtych czasach tak silna, że dobrzy ludzie z okolicy nakarmili go wódką. Strach pomyśleć co potem się z nim stało ...

Ewingi - Wto 07 Wrz, 2010 21:14

Zaskoczyło mnie w tym roku duże natężenie ruchu ciężkich pojazdów samochodowych na Oberlandzkiej Route 66. Szczególnie było to widoczne na odcinku Stary Dzierzgoń-Zalewo-Małdyty. Powodem tego może być modernizacja S 7 w okolicach Elbląga. Ale duży ruch tirów odbywał się też pomiędzy Morągiem a Miłakowem. Cierpią na tym przydrożne budynki. Szkody spowodowane ruchem ciężkich pojazdów mocno np. nadwyrężyły konstrukcję byłego zboru baptystów w Gajdach. W załączeniu kilka zdjęć współczesnych dromaderów, z tegorocznej wizytacji Oberlandzkiej Route 66 pomiędzy Starym Dzierzgoniem a Miłakowem.
A propos, galeria 60 landschaftów z jej okolic pod tytułem Across the East Prussian Oberland – landscapes znajduje się pod adresem: http://picasaweb.google.p...feat=directlink

Ewingi - Czw 23 Wrz, 2010 21:32

Poznańskie wiarusy Dąbrowskiego w kampanii pruskiej 1807r.

W styczniu 1807r. regularne wojsko polskie składało się z trzech legii, pod dowództwem księcia Poniatowskiego. Pierwszą legię tzw. poznańską, pod dowództwem gen. dyw. J. H. Dąbrowskiego tworzyli żołnierze, w większości, z departamentu poznańskiego i bydgoskiego. Wiosną 1807r. uczestniczyła ona w oblężeniu Gdańska. Wtedy też w skład legii poznańskiej wchodziły: 2, 3, 4 pułk piechoty, 1 pułk strzelców konnych, bateria artylerii. 26 maja oddziały te liczyły 4 650 żołnierzy i oficerów pod bronią.
Po kapitulacji Gdańska (24 maja 1807r.), pułki wchodzące w skład legii Dąbrowskiego cofnęły się w rejon Tczewa. Legia zakwaterowawszy się w okolicy Gniewu, wypoczywała i przechodziła reorganizację.
Na dzień 6 czerwca wyznaczono rewię wszystkich pułków pod Gniewem. Ściągały więc pod to miasto oddziały piechoty i kawalerii z okolicznych wiosek, gdy całkiem niespodziewanie, ok. godz. 11 Dąbrowski otrzymał rozkaz nakazujący natychmiastowy wymarsz w kierunku Kwidzyna i zabranie ze sobą żywności na 4 dni. Legia miała połączyć się z korpusem marsz. Mortiera.
Dywizja nie mogła jednak wyruszyć w przewidzianym terminie, bowiem oddziały musiały wpierw udać się ponownie do swych kwater po dobytek i dopiero wówczas podjąć marsz. Rozpoczęły go 7 czerwca o godz. 2 w nocy. Wieczorem tegoż dnia dywizja przeprawiła się przez Wisłę, po czym doszła do Rakowca, zrobiwszy razem ok. 30 km. Po drodze Dąbrowski otrzymał rozkaz marsz. Mortiera zalecający jak największy pośpiech.
W Kwidzynie wojsko zaopatrzyło się w chleb na 3-4 dni. Szef sztabu dywizji gen. Maurycy Hauke wyjechał z Kwidzyna na spotkanie z marsz. Mortierem przebywającym pomiędzy Prabutami a Dzierzgoniem. Jednak po przybyciu do Dzierzgonia dowiedział się, że marszałek udał się do Zalewa. Skierował się tam natychmiast. Hauke poinformował marsz. Mortiera, iż dywizja ma tylko po 45 naboi na żołnierza i że będzie prawie niemożliwe dojście następnego dnia do Zalewa.
Gen. Hauke powrócił z wyprawy do dywizji o 2.30 nad ranem. Wydał zaraz por. Ożarowskiemu z artylerii rozkaz natychmiastowego udania się na placówkę w Kwidzynie po przydział 100 000 sztuk naboi dla piechoty i odpowiednich skałek. Skierował się tam również pododdział saperów by eskortować dostawę.
8 czerwca na godz. 6 rano (według niektórych źródeł o 4.00), Dąbrowski zarządził koncentrację dywizji w Prabutach, skąd pomaszerowała przez Stary Dzierzgoń, już Oberlandzką „Route 66” do Zalewa. W czasie marszu dywizja podzielona była na dwie części. Kawaleria podążała z dowództwem, natomiast druga kolumna maszerowała „wielką drogą” przez Górki.
Do Zalewa dywizja dotarła nocą, z wyjątkiem trzeciego regimentu, który wcześniej zakwaterował w Przezmarku i Folwarku. W Zalewie wojsko zatrzymało się na nocleg po 30 kilometrowym marszu. Być może wtedy właśnie mieszkańcy usłyszeli po raz pierwszy Mazurek Dąbrowskiego.
Część żołnierzy, zwłaszcza tych, którzy cierpieli pod Gdańskiem na szkorbut i inne choroby, nie mogła podołać trudom wędrówki i zaczęła pozostawać w tyle. Aby zapobiec tym ubytkom w szeregach, Dąbrowski rozkazał dowódcom kompanii i batalionów zwracać większą uwagę na porządek marszu, a zwłaszcza na występowanie z szeregów. Dowódcom batalionów polecił jechać na końcu oddziałów i zbierać maruderów. Zaś dowódcom kompanii rozkazał urządzać 2 razy dziennie apele i sprawdzać stan podkomendnych oraz pytać o przyczyny ich nieobecności. Postulował również, aby żołnierze maszerowali z bagnetami nałożonymi na karabiny, ponieważ zbliżają się do kwatery cesarskiej. Cesarz, który 2 dni wcześniej kwaterował w Zalewie, znajdował się wówczas w Klein Krickau (pomiędzy Morągiem a Dobrym Miastem).
Nie lada skarb transportowany był w tych dniach przez Zalewo i Morąg. Jan Weyssenhoff, major 4 p. piechoty, wspominał: „Dywizja gen. Dąbrowskiego otrzymała asygnację na gratyfikację i razem rozkaz ruszenia natychmiast do wielkiej armii. Gen. Dąbrowski, który wyleczony z ran już był wrócił do wojska, zebrał jak najspieszniej rozrzuconą po przykopach dywizję i ruszył na Kwidzynę i Saalfeld [Zalewo], gdzie wtenczas znajdowała się wielka armia i cesarz. Szło jeszcze o odebranie gratyfikacji dla dywizji. W tym celu rozkazał mi zostać w Gdańsku, śpieszyć z odebraniem i dogonić dywizję... Odebrałem sumę w grubej srebrnej monecie; suma była znaczna, gdyż każdy podoficer i żołnierz otrzymał po 12 franków. Z ciężarem takim, bez straży nie łatwo było udać się w drogę pełną dochodzących oddziałów, a co gorsza maruderów. Dostawszy wreszcie wóz i 4 konie, po wielu trudnościach i niebezpieczeństwach, dogoniłem dywizję pod Heilsbergiem [Lidzbark]”. Bohater powyższej eskapady miał dużo szczęścia, iż udało mu się bez eskorty, w zawierusze wojennej, dostarczyć do celu pełną furę srebrnych franków. Zapewne nie był to jedyny transport tego rodzaju w tym okresie przemieszczający się Oberlandzką „Route 66”, za głównymi siłami francuskimi i cesarzem.
Następnego dnia, to jest 9 czerwca o godz. 4 rano, dywizja Dąbrowskiego zebrała się w Bartach i pomaszerowała do Morąga, gdzie zatrzymała się na kolejny nocleg. Płk Hauke, szef sztabu legii poznańskiej, zapisał tego dnia w swoim dzienniku: „[i]Dywizja stanęła wieczorem w Morungen. Ja byłem posłany do marszałka Mortier. Wyjechałem z rana z Saalfeld [Zalewo] do Morungen [Morąg], Alt Reischich [Boguchwały] do Deppen [Żółwin] i powróciłem w wieczór do Morungen
[/i]”.
10 czerwca dywizja udała się do Kwiecewa, dokąd dotarła późnym wieczorem i stanęła na noc, przy mocnym deszczu. Po krótkim wypoczynku, o godz. 2 nad ranem 11 czerwca nastąpił wymarsz do Praslit (przez Dobre Miasto). Przeszedłszy znowu ok. 28 km dywizja stanęła w Łaniewie pod Lidzbarkiem, gdzie w przeddzień armia francuska stoczyła bitwę.
Nocą z 11 na 12 czerwca, wojska rosyjskie i pruskie były w odwrocie na północ w kierunku Bartoszyc. Dywizja gen. Dąbrowskiego przydzielona została do grupy dowodzonej przez Napoleona starającej się zagrodzić Rosjanom drogę. Stosownie do otrzymanych rozkazów po południu 12 VI dywizja pomaszerowała w stronę Deksyt. Jednakże po przebyciu 20 km „dla niezmiernych deszczów i gliniastej drogi, tak ulewą gwałtowną zepsutej, że artyleria awansować nie mogła, po 12 godzinach marszu musiała stanąć na spoczynek pod Besen [Bądze] w gołym polu”. Jednak po 2 godzinach postoju nadszedł rozkaz dalszego marszu z obietnicą odpoczynku w Pruskiej Iławie. Kiedy zaś dywizja tam stanęła, przekonano się, że odpoczynek nie jest możliwy, ponieważ w miasteczku była kwatera cesarza. Po zrobieniu 25 km marszu trzeba było odbyć defiladę i maszerować jeszcze 7 km, ażeby zająć kwatery w miejscowości Lampaski, dokąd dywizja przybyła nocą z 13 na 14 VI „zrobiwszy marsz bardzo gwałtowny bez żadnej żywności i w złej pogodzie”.
Ludzie byli wyczerpani i głodni. Wprawdzie rozkazy otrzymane przy wymarszu z Gniewu nakazywały zabranie żywności, ponieważ przewidywano jej brak na ziemi wschodnio-pruskiej, jednakże poszczególni żołnierze nie wierzyli tym ostrzeżeniom, a będąc słabo zdyscyplinowani nie chcieli nosić żelaznej porcji i wyrzucali ją albo zjedli. Ta lekkomyślność odbijała się teraz bardzo boleśnie.
Wojska polskie podczas całej kampanii 1807r., podobnie jak i francuskie, żywione były na koszt mieszkańców terenów, na których działały oraz na koszt nieprzyjaciela. W związku z tym służba zaopatrzenia posuwała się przy oddziałach straży przedniej i zaraz po wkroczeniu wojska na nowe obszary, wspólnie z władzami cywilnymi, przeprowadzała rekwizycje, urządzała magazyny i rozprowadzała żywność do jednostek pozostających w drugim rzucie. Jednak w trakcie czerwcowego pochodu wojsk polskich, pomimo zabezpieczenia maszerujących w prowiant, panował głód, z powodu niefrasobliwości Wielkopolan, liczących na zasobność niemieckich mieszkańców tych stron. A. Białkowski wspominał: „Po przejściu tego miasta [Kwidzynia] rozkazano nam odebrać z magazynów tam przysposobionych żywność kompletna na dni 10, z tem zastrzeżeniem, żeby każdy ją ze sobą niósł, gdyż wojsko przejdzie w takie okolice, że będzie brak takowej. Ale nikt nie chciał przypuścić, aby w okolicach niemieckich, na żywności zbywało. Z tego powodu – wielu żywności albo zużyło, albo porzuciło, a później w głodzie największym korpus nasz iść musiał. I tak postępowaliśmy marszem forsownym idąc na miasteczko Merung [Morag], pod którym zastaliśmy obóz nieprzyjacielski ze sztucznie robionych baraków z brzeziny. Dalej szliśmy na Gutstadt [Dobre Miasto] (gdzie już była bitwa stoczona przez awangardę francuska i trupami zasłane pole). Miasta i wsie okoliczne spalone były i bezludne”.
Jakże srodze musieli zatem wówczas cierpieć mieszkańcy miejscowości wzdłuż Oberlandzkiej „Route-66” i okolic, obciążeni nieustającymi rekwizycjami żywności i obowiązkiem zakwaterowania przemieszczających się mas wojska.
Ostatni etap marszu odbywał się w warunkach wprost rozpaczliwych, jak o tym zapewnia Dąbrowski: „Żołnierz bez obuwia, bez żywności, osłabiony pracą 3-miesiecznego oblężenia [Gdańska], zdawał się przewyższać siły fizyczne człowieka, pełniąc bez szemrania powinność swojego stanu. Kilku ludzi zmarło z fatygi. Z dnia 13 na 14 jeszcze noc całą maszerowaliśmy śpiesząc się do boju, nie mając od 3 dni chleba i ledwo pół racji mięsa”.
Tymczasem na przedpolu miasteczka Frydland, będącego punktem przeprawy przez Łynę, od wczesnego ranka toczyła się walka. Dywizja Dąbrowskiego, z wyjątkiem kawalerii, nie brała większego udziału w bitwie, w której Rosjanie stracili 30 000 ludzi. Zwycięstwo to umożliwiło Francuzom zajęcie Królewca i zmusiło Aleksandra I do zawieszenia broni.
Dobra postawa dywizji, pomimo tylu przebytych trudów w czasie forsownego marszu, spotkała się z pochwałą ze strony cesarza, którą wyraził, gdy objeżdżał pobojowisko.
Pięć tysięcy żołnierzy polskich, którzy maszerowali Oberlandzką „Route 66” w czerwcu 1807 r. stanowiło zaledwie cząstkę sił, jakie pod wodzą Bonapartego nacierały na Prusaków i Rosjan. Polacy, z racji krótkotrwałego pobytu, a przede wszystkim z powodu uciążliwości związanych z ich kwaterunkiem, nie spotkali się z życzliwością Mazurów. Jednak polskie wojsko znów było obecne na wrogich terenach zamieszkałych przez pobratymców, a relacje opublikowane z tego pobytu przypomniały polskiemu społeczeństwu o naszych ziemiach nad dolną Wisłą i w Prusach.

marcin - Czw 23 Wrz, 2010 22:52

Ewingi napisał/a:
Pierwszą legię tzw. poznańską, pod dowództwem gen. dyw. J. H. Dąbrowskiego tworzyli żołnierze, w większości, z departamentu poznańskiego i bydgoskiego. Wiosną 1807r. uczestniczyła ona w oblężeniu Gdańska. Wtedy też w skład legii poznańskiej wchodziły: 2, 3, 4 pułk piechoty, 1 pułk strzelców konnych, bateria artylerii. 26 maja oddziały te liczyły 4 650 żołnierzy i oficerów pod bronią.

Nie lada skarb transportowany był w tych dniach przez Zalewo i Morąg. Jan Weyssenhoff, major 4 p. piechoty, wspominał:...


Dnia 4 kwietnia 1807 rozkazem ministra wojny, ks. Józefa Poniatowskiego piechota Księstwa Warszawskiego otrzymała nową numerację pułków - i pułk 4ty stał się "moim" 12tym. :clap:

Ewingi - Nie 28 Sie, 2011 22:50

Niedługo już najniebezpieczniejsze skrzyżowanie na Oberlandzkiej Route 66, w Małdytach, z drogą ekspresową Warszawa-Gdańsk, będzie można pokonać bez obawy o utratę życia w wypadku drogowym. Żwawo postępują pracę przy budowie wiaduktu, na odcinku nowobudowanej trasy, przy jej przecięciu z szosą Zalewo-Morąg, pomiędzy Małdytami, a Zajezierzem. Zdjęcia przedstawiają stan robót z początków sierpnia 2011r. W przyszłym roku będzie to już przejazd bezkolizyjny.
Ewingi - Nie 04 Wrz, 2011 21:22

Trampa z tabliczką „California Route 66” spotkała wczoraj koleżanka, na stacji paliw w Małdytach. Rejestracja auta miejscowa. Dzięki Irena za refleks i podesłanie tego zdjęcia!
Ewingi - Sro 07 Wrz, 2011 21:37

Na zdjęciu, samochód ciężarowy, ogołocony z tylnej opony, wjeżdżający z impetem na starówkę zalewską górującą nad byłym Przezmarckim Przedmieściem. Wydawał oczywiście przy tym olbrzymi hałas.
Dokładnie w tym miejscu, również w sierpniu, w 1968r., zginął młody zalewianin, pod kołami wozu sowietskich sołdatów, polska ofiara inwazji bratnich armii na Czechosłowację (patrz post w tym wątku z 18.08.2009r.)

Ewingi - Pią 11 Lis, 2011 20:39

Tajemnicza kawalkada

Jakież było zdziwienie mieszczan zalewskich, gdy wczesnym, lipcowym rankiem 1736r., zakazano im wychodzić na ulice miasteczka, a przez okna kamienic ujrzeli oni orszak z karetami, pędem przejeżdżającymi przez Rynek, od strony Przezmarckiego Przedmieścia w kierunku Bramy Morąskiej. Podróżnym towarzyszyli uzbrojeni jeźdźcy oraz liczna służba, wszyscy na dorodnych koniach. Rozpoznano tylko jednego jeźdźca, starostę przezmarckiego Kikoła, jadącego blisko jednej z najbardziej okazałych karet. Straż miejska i starościńska pilnowała zakazu opuszczania domostw, ale obowiązywał on bardzo krótko. Przejazd orszaku przez puste miasteczko, obiema ulicami przelotowymi, Klasztorną i Długą, do Bramy Morąskiej, trwał zaledwie chwilę i zaraz potem życie szybko powróciło do normy. Niemniej jeszcze przez prawie godzinę ciągnęły przez miasteczko tabory, jakby nie nadążając za szpicą. Hans Hadamer, żebrak, którego na ten czas osadzono prewencyjnie w areszcie, w baszcie Przezmarckiej, skąd przez niewielką szparę miał widok na rozciągające się w dole Przedmieście Przezmarckie, skwitował całe zamieszanie w dwóch słowach „Ki czort!”

Nie odnotowano w zalewskim Stadtbuchu powyższego wydarzenia, ani też nie utrwalił się w pamięci zalewian ten całkiem niespodziewany dla nich, tak liczny zastęp podróżnych na ulicach tego oberlandzkiego miasteczka, który zmusił ich, pomimo czasu przygotowania do żniw, do przymusowego pozostania przez pewien czas w domostwach. Podobne niedogodności spotkały zapewne morążan i mieszczan miłakowskich, przez które to miasteczka przejeżdżała ta niecodzienna kawalkada. Tam również nie zapisano w miejskich papierach tego wydarzenia. Dopiero po latach przejazd tak niecodziennego orszaku, z racji podróży monarchy, opisany został przez historyków zajmujących się tamtymi czasami w księgach, które dziś spoczywają zakurzone w magazynach bibliotek.

cdn

mirekpiano - Sob 12 Lis, 2011 21:26

Ewingi napisał/a:
Tajemnicza kawalkada
Dopiero po latach przejazd tak niecodziennego orszaku, z racji podróży monarchy, opisany został przez historyków zajmujących się tamtymi czasami w księgach, które dziś spoczywają zakurzone w magazynach bibliotek.

cdn


O którego to monarchę chodziło? Polskiego czy Pruskiego?

Ewingi - Nie 13 Lis, 2011 00:48

Zanim jednak wyjawiona zostanie tajemnica orszaku przejeżdżającego latem 1736r. Oberlandzką „Route-66”, poświęćmy kilka słów szlakom pocztowym i komunikacyjnym państwa pruskiego w XVIII w.
Jeden z najbardziej ważnych szlaków kurierskich i pocztowych nowopowstałego Królestwa Prus, z Berlina do Królewca i dalej do Petersburga, przecinał Oberlandzką „Route-66” w Przezmarku. Miejscowość ta, będącą siedzibą urzędującego na, pokrzyżackim zamku starosty, była w XVIII w. ważną stacją pocztową na szlaku kurierskim Berlin-Królewiec. Tutejsza warownia, położona obronnie na półwyspie wrzynającym się w jez. Motława Wielkie, już w czasach zakonnych był znaczącym ogniwem w dobrze zorganizowanej siatce poczty krzyżackiej (zob. wątek Poczta krzyżacka, link: http://www.marienburg.pl/viewtopic.php?t=6196 ). Przezmark (Preußisch Mark) odnotowywany był na mapach pocztowych i militarnych osiemnastowiecznej Europy. Stąd też rozgałęzienie szlaków komunikacyjnych wiodło już Oberlandzką „Route-66” do Zalewa, a dalej w kierunku Morąga lub Ostródy oraz do Dzierzgonia i dalej do Malborka.
Królewiecki szlak pocztowy biegł z Berlina przez Vogelsdorf – Müncheberg – Seelow – Kostrzyń – Białcz - Górzów Wielkopolski – Mirsk – Drezdenko – Wieleń – Trzcianka – Piła – Grabionne – Nakło – Bydgoszcz – Ostromencko – Chelm – Grudziądz – Kwidzyn – Prabuty – Przezmark – Pasłęk – Młynary – Braniewo – Hoppenbruch - Brandenburg i. Pr. - Królewiec. Na pokonanie tej trasy dyliżans potrzebował 250 godzin jazdy, nie licząc przerw i noclegów. A ruch pomiędzy stolicą królestwa, a miastem nad Pregołą był nawet spory. Przede wszystkim trasa ta obsługiwana była przez regularną pocztę królewską. Super pilne przesyłki królewskie konni pocztylioni byli w stanie dostarczyć z Berlina do Królewca nawet w 86 godzin. Tyle właśnie czasu zajęło poczcie dostarczenie w 1794r. filozofowi Emanuelowi Kantowi pisma ze stolicy Prus, które nakazywało mu przyrzeczenie, iż w przyszłości wstrzyma się od wszelkich publicznych rozważań kwestii religijnych. Dodatkowo z usług poczty korzystali podróżni. W trakcie jazdy zatrzymywano się na nocleg w karczmach, przy stacjach pocztowych, na których zmieniano konie w zaprzęgach. Przeważnie były one brudne, pełne robactwa i słabo zaopatrzone. Karczmy cieszyły się często złą opinią, jako ulubione miejsca wszelkiej maści "ludzi gościńca": przestępców, włóczęgów i prostytutek. Jedynie wyższej klasy lokale posiadały wydzielone sale dla lepszej klienteli. Zajazd w owym czasie znajdował się oczywiście również i w Przezmarku. Już w XIV w. były tutaj aż dwie karczmy, które zapewne zapewniały również i usługi hotelowe, oczywiście w standardzie czasów średniowiecza. Przezmarcki zajazd z początków XX w. przedstawia załączona fotografia.
cdn

Kuglow - Nie 13 Lis, 2011 01:11

:clap: Brawo Ewingi , nic dodać, nic ująć. :ok:
Ewingi - Pon 14 Lis, 2011 23:37

W znacznie bardziej komfortowych warunkach, niż opisywane powyżej, podróżowali magnaci i monarchowie. Np. na noclegi królewskie wyznaczone były w Prusach pałace magnackie. Taką rolę spełniała między innymi rezydencja wybudowana przez Finckensteinów w Kamieńcu (Finckenstein). Do tzw. „królewskich” rezydencji zaliczano wówczas również w Prusach Wschodnich Friedrichstein (obecnie Kamienka w obwodzie kaliningradzkim) oraz Dönhoffstadt (Drogosze pow. Kętrzyn). Królowie pruscy często korzystali z gościny kamienieckich gospodarzy (zobacz posty w tym temacie powyżej), nocował tu podobno także August II Mocny, król polski latach 1697-1706 i 1709-1733.

Latem 1736r. król pruski Fryderyk Wilhelm I udał się w podróż z Berlina do swojej najdalej na wschód wysuniętej prowincji. Monarcha podróżował karetą zaprzężoną w osiem koni, mimo że wystarczyły trzy lub cztery. Dzienna droga wynosiła 12 do 15 mil niemieckich (1 mila niemiecka = 7 500 m), niekiedy nawet 20. Podróżowano od 4 rano do późnego wieczora. Landraci i urzędnicy urzędów domenalnych przez które przejeżdżał król obowiązani byli jechać obok królewskiego powozu konno i być w pogotowiu do udzielenia odpowiedzi. W orszaku znajdował się poza następcą tronu, księciem Augustem Wilhelmem, margrafem v. Schwedt, księciem von Anhalt oraz jego synem, gen. v. Grumbkow, francuski poseł, adiutanci i 5 innych oficerów, 2 sekretarzy gabinetu, 12 paziów na koniu oraz 4 posłańców. Tabory liczyły 21 wozów, w tej liczbie znajdowały pojazdy z kuchnią i kilka z prowiantem oraz z bagażem. Dla całego orszaku potrzebnych było łącznie 198 koni, które zmieniano co dwie mile na stacjach pocztowych. Wtedy też podosie wozów studzono wodą.
Wiadomo, iż 7 lipca orszak królewski przekroczył Wisłę i dalsza jego trasa biegła przez Przezmark, Zalewo, Morag, Miłakowo do Lubomina (wieś gminna pomiędzy Dobrem Miastem a Ornetą). Zapewne monarcha jak zwykle zatrzymał się na nocleg w gościnie u Finckensteinów w Kamieńcu. Jeżeli tak, to kawalkada królewska nie musiała wyruszyć stąd skoro świt, aby dotrzeć jeszcze tego samego dnia do Lubomina oddalonego ok. 10 mil od Kamieńca. W każdym bądź razie orszakowi cały czas towarzyszył, od Kamieńca, co najmniej do Czulpy nad jez. Ruda Woda k. Małdyt, wspomniany starosta przezmarcki Zygmunt Fryderyk Kikoł, pan na Karnitach (1731) i Borecznie, pułkownik i dowódca pułku piechoty v. Flantz. Pełnił on ten urząd w latach 1736-1740. Należy podkreślić, iż wyprawa monarsza była wielkim logistycznym przedsięwzięciem. Aby przebiegała ona sprawnie, szczególna rola w jej realizacji przypadała miejscowym starostom, którzy byli odpowiedzialni za sprawne zarządzanie podległymi sobie okręgami.


Biografie:
Fryderyk Wilhelm I, (1688 - 31 maja 1740), od 1713 r. król pruski, twórca militarnej potęgi Prus. Podporządkował państwo potrzebom armii, zorganizował system powszechnej służby wojskowej, wprowadził koszarowe zwyczaje na dworze i w administracji oraz prowadził politykę unikania konfliktów międzynarodowych. Nazywany "królem-kapralem" ponieważ doprowadził Prusy do potęgi militarnej. Był człowiekiem oschłym i cynicznym. Na oczach swojego syna, stracił jego przyjaciela.
Książę August Wilhelm, (1722 - 1758). Drugi syn króla Fryderyka Wilhelma I. Był generałem w okresie wojen śląskich. Ponieważ jego starszy brat (Fryderyk II Wielki) nie miał dzieci, najstarszy syn Augusta odziedziczył tron jako król Fryderyk Wilhelm II.
-gen. Fryderyk Wilhelm v. Grumbkow, (1678-1739) – pruski mąż stanu i marszałek (od 1737r.). W okresie 6 XII 1728 - 18 III 1739 był pierwszym ministrem Prus.

cdn

KrzysztofW - Wto 15 Lis, 2011 20:03

Ewingi napisał/a:
z Berlina przez Vogelsdorf – Müncheberg – Seelow – Kostrzyń – Białcz - Górzów Wielkopolski – Mirsk – Drezdenko – Wieleń – Trzcianka – Piła – Grabionne – Nakło – Bydgoszcz – Ostromencko – Chelm – Grudziądz – Kwidzyn – Prabuty – Przezmark – Pasłęk – Młynary – Braniewo – Hoppenbruch - Brandenburg i. Pr. - Królewiec.

Ale na mapkach jest zaznaczona inna trasa: przez ..., Tucholę, Świecie.
Ciekawe, czy to dwa warianty, czy kiedyś zmieniono trasę, i jeśli tak, to która była wcześniejsza :?:

firyza - Pon 06 Lut, 2012 12:29
Temat postu: wiadukt k. Małdyt
Wczorajsza fotka z trasy Zajezierze-Małdyty
Ewingi - Nie 02 Wrz, 2012 22:15

Ostatnie Wielkie Manewry w PW – baza sterowców w Dobrocinie na Oberlandzkiej Route 66.

Oberlandzki odcinek Route 66 ma w swojej historii również ciekawy epizod lotniczy, związany z użyciem sterowców, podczas wielkich cesarskich manewrów przed I w. światową. Wtedy też po raz pierwszy sterowce pojawiły się niebie Prus Wschodnich.

Manewry wojskowe urządzano w Prusach już w czasach Fryderyka Wielkiego. Na przełomie XIX i XX w. największe i najbardziej prestiżowe z nich nazywano Wielkimi Manewrami Cesarskimi. Z udziałem monarchy organizowane były one co roku w innej części Niemiec. Te, które przygotowano we wrześniu 1910 r. z wielu względów miały być wyjątkowe. Po dziewięcioletniej przerwie odbywały się ponownie na terenie Starych Prus, a w ich trakcie zamierzano przetestować szereg nowinek technicznych – m.in. wyposażone w radiostacje sterowce, dużą ilości samochodów oraz nowe mundury w kolorze feldgrau. Były to ostatnie wielkie manewry w Prusach Wschodnich.
Termin ich wyznaczono na 8–10 września, odbywały się one na terenach Prus Górnych położonych pomiędzy dolną Wisłą a Pasłęką. Jak podkreślano, ziemie te pamiętały zmagania zjednoczonych wojsk pruskich i rosyjskich z Napoleonem w 1807 r., a także rozgrywające się tu wcześniej walki Zakonu Krzyżackiego po bitwie pod Grunwaldem.
Pozorowany bój prowadzić miały między sobą Korpusy Armijne: I (wschodniopruski), tworzący partię „czerwonych” i XVII (zachodniopruski), występujący jako „niebiescy”. Ten ostatni był słabszy (liczył tylko dwie dywizje). Sprawdzając doświadczenia niedawnej wojny rosyjsko-japońskiej zamierzano przećwiczyć manewr otaczania umocnionych pozycji terenowych. W przeddzień rozpoczęcia zmagań korpus „niebieskich” zająć miał stanowiska wyjściowe na przybliżonej linii Malbork – Dzierzgoń – Sztum, gdzie dowódca korpusu otrzymałby zadanie bojowe.

W manewrach uczestniczyć miały dwa wojskowe sterowce odmiennych systemów: sterowiec M. III, który przydzielono „niebieskim” oraz P.II, przydzielony „czerwonym”. Oba statki powietrzne wyposażone zostały w aparaty „bezprzewodowej telegrafii” tj. radiostacje i prowadzić miały rozpoznanie na rzecz swoich korpusów.

Już pod koniec sierpnia na miejsce manewrów drogą kolei żelaznej dotarły te dwa wielkie podniebne krążowniki. Transportem kolejowym dowieziono również stalowe rury do budowy przeznaczonych dla nich hangarów – te dla sterowca „niebieskich” ważyły 140 ton.
Dla sterowca M. III, większego, wzniesiono hangar na wzgórzu przy wjeździe do wioski Tropy Sztumskie. Natomiast bazę statku powietrznego przydzielonego siłom „czerwonych”, wojskowego P.II, urządzono w Dobrocinie / Groß Bestendorf przy Oberlandzkiej Route - 66, na drodze z Zalewa do Morąga, nieopodal linii kolejowej Morąg – Małdyty.
Dobra w Dobrocinie należały wówczas do barona von Goltz-Domhardt, który miał tu okazały pałac, istniejący do dziś.

Sterowiec P.II - należał do sterowców ciśnieniowych (bezszkieletowych). Jako jeden z całej serii sterowców opracowanych przez mjr. Parsevala zbudowany on został w 1909 r. Jeszcze będąc w posiadaniu cywilnej firmy Motorluftschiff-Studien GmbH. (M.St.G.), w czasie wystawy ILA w Hamburgu odbył on 61 lotów z 600 pasażerami (miał wtedy cywilne oznaczenie P.L.3). W październiku 1909r. odbył on z sukcesem pięciodniową lot po południowych Niemczech. Po manewrach z udziałem sterowców (na przełomie X i XI 1909r.) zmodernizowano go i pozostawiono w armii jako P II. Również w kwietniu następnego roku uczestniczył on w manewrach, w których brały udział inne tego rodzaju statki powietrzne. Sterowiec P II posiadał dwa silniki o mocy 110 KM, jego udźwig wynosił 1,6 tony, pułap 2 km, promień działania 500 km, objętość gazu w zbiorniku wynosiła 5 600 do 6 600m³. Latał on wolniej niż M. III (51 km/h), lecz dzięki unikalnym rozwiązaniom i przemyślnej konstrukcji odznaczał się większą zwrotnością, stabilnością oraz wyjątkowo stromym kątem wznoszenia się i opadania. Mierzył „tylko” 70 m długości i ponad 11,3 m średnicy. Dzięki temu mniejsze rozmiary niż hangar w Tropach Sztumskich, musiała mieć hala wzniesiona dla niego w Dobrocinie. Należy dodać, iż lot próbny sterowca M.III z bazy w Tropach nastąpił w środę 7 września 1910r. i była to pierwsza podróż sterowca wojskowego ponad ziemiami Starych Prus.

Manewry rozpoczęły się w czwartek 8 września i trwały do soboty 10 września 1914r. włącznie. Przewidywano, że linia rozpoczęcia zmagań między wojskami „niebieskich” i „czerwonych” przebiegać będzie na północ i południe od Pasłęka, który pełnić miał funkcję głównej kwatery kierownictwa manewrów. Na jego czele stał gen. v. der Goltz, zastępujący chorego szefa Sztabu Generalnego, gen. hr. v. Moltke. W założeniach manewrów, jako moment wyjściowy przyjęto następującą sytuację: wojska „czerwonych” wycofują się przed wojskami „niebieskich” na wschodni brzeg Wisły, gdzie oczekując posiłków będą starały się powstrzymać natarcie w oparciu o Kanał Oberlandzki oraz linię jezior. Zakładano, że starcie „niebieskich” z „czerwonymi” przebiega wzdłuż północnego odcinka hipotetycznego frontu, ciągnącego się dalej na południe. Pierwszego dnia „niebiescy” atakować mieli linię wpływającej o jez. Drużno rzeki Dzierzgoń, a należąca do nich dywizja kawalerii sforsować powinna na północy rzekę Elbląg rozwijając się przeciwko stojącym tu słabym siłom przeciwnika. Wszystkie mosty oznaczono jako zniszczone. Pogoda od początku była fatalna, utrudniając zadania nie tylko piechocie, kawalerii i taborom. Zmagając się z deszczem sterowce obu stron próbowały zdobywać informacje o przeciwniku. Miały one przeciwko sobie nie tylko pogodę, lecz również artylerię przeciwlotniczą – z dobrym skutkiem wypróbowano służące do zwalczania celów powietrznych nowe działo Kruppa, XVII. – działo syst. Ehrhardta.

Sterowiec P.II poleciał z Dobrocina w kierunku Malborka, a następnie zameldował koncentrację wrogiej dywizji w rejonie Tczewa. Mieszkańcy miejscowości nad którymi przelatywał wysoko usłyszeli wpierw szum śmigieł i zaraz potem zobaczyli „olbrzymie żółte cygaro”. Była to niesamowita sensacja. Sterowiec płynął po niebie niczym morski okręt, spokojnie i majestatycznie. Kto żyw wybiegał na dwór. Gapie oblepili dachy. Każdy chciał zobaczyć te niecodzienne zjawisko. W niebo wzleciały czapki, krzyczano i wymachiwano chusteczkami pozdrawiając lotników. Niestety niedaleko Sztumu statek musiał zawrócić i z powodu burzy lądować na wrogim terytorium, szukając schronienia w hali „niebieskich”. Przez resztę dnia nie wziął już udziału w działaniach – jeden z silników był uszkodzony.

Dzięki tym manewrom stwierdzono, że możliwość prowadzenia rozpoznania z powietrza, podobnie jak nowoczesna technika, w pewnych sytuacjach zawodzą. Niezastąpione okazywały się stare wypróbowane metody rozpoznania w postaci kawaleryjskich patroli. Bardziej wiarygodne wyniki mogły dać nocne loty sterowców i te postanowiono wprowadzić podczas kolejnych ćwiczeń.
Kłopot sprawiało nie tylko maskowanie sił wroga, ale i pogoda. Podczas manewrów ze sterowcami współdziałał pewien profesor meteorologii z Poczdamu, dwa razy dziennie dostarczając załogom mapy zachmurzenia. Przez radiostację informował je ponadto o nadciągających burzach. To przede wszystkim radiostacje potwierdziły podczas ćwiczeń swą wielką przydatność w boju.

Zainteresowanie przebiegiem ćwiczeń było ogromne. Sam cesarz Wilhelm II specjalnie przybył do Prus Wschodnich, aby obserwować ćwiczenia. Wszystko odbywało się jak na scenie, przed oczami tysięcy widzów. Na tereny manewrów przybyły bowiem wielkie tłumy ciekawskich. W piątek 9 września Elbląg był jak wymarły – zamknięto fabryki, biura i szkoły. Dyrekcja kąpieliska w Sopocie zorganizowała zbiorowe wycieczki do Pasłęka. Samochody zabierały po 30 osób i prowiant, a z ich okien obserwować można było pole walki. Nie zapomniano o namiotach, aby wycieczkowicze biwakować mogli razem z wojskiem. Wszyscy kibicowali „niebieskim”. Poza korespondentami gazet niemieckich w Pasłęku, gdzie jak wspomniano, mieściła się główna kwatera kierownictwa manewrów, zjawili się dziennikarze agencji zagranicznych, głównie angielskich i francuskich. Relacja z tych manewrów, z The Times z dnia 19 września 1910r. przytoczona została przeze mnie na Pomorskim Forum Eksploracyjnym – zob. http://forum.eksploracja....&p=88509#p88509 .

Sterowiec P II, zaliczając w sumie 74 powietrznych rejsów, zakończył swoją służbę po awaryjnym wodowaniu na morzu 16 maja 1911r.

Tekst przygotowano na podstawie artykułu Rafała Bętkowskiego „Wielkie Manewry” opublikowanego na str. 40-44 DEBATY, nr 7 (58) 2012, informacji ze strony http://www.mars.slupsk.pl...ce/zep0woj3.htm , http://en.wikipedia.org/wiki/Parseval_airships oraz innych źródeł. Sześć zdjęć sterowca z 1909r. (Parseval PL3 – P II) znajduje się po adresem http://www.earlyaeroplanes.com/archive4.htm#jpl .

wiosen1 - Nie 10 Lut, 2013 21:23

Witam Ewingi co do ostatniego zdjęcia z całą pewnością nie jest to Dobrocin. Po pierwsze wiatrak jak najbardziej był holenderski z półokrągłą kopułą, a na zdjęciu mamy raczej dach spadowy, Teraz panorama, lub uwieczniony obraz na zdjęciu, jeśli brać pod uwagę położenie wiatraku to mamy scenerię od strony Małdyt czyli bliżej pola Wilamówka. Jak najbardziej widać wiatrak lecz wzniesienia na którym stoi zasłania pałac jak tez zabudowę kolejową po lewej stronie. Moim skromnym zdaniem jeśli już można mówić o cumowaniu sterowców to gdzieś w pobliżu folwarku.

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group